Drogie lekcje i dużo roślin

Widać wyraźnie, że znacząco mniej chce mi się ostatnio pisać na blogu. O ile bieżące zdarzenia czy ciekawe widoki dosyć często wpadają na Instagram albo Twittera, tu dzieje się mało. Zmieniła się jednak pora roku, więc może pora na małe podsumowanie, jak tam życie.

W ostatnich miesiącach znacząco zmienił mi się schemat podróżowania. Zaczęło się od pojawienia się Mevo, ale dość szybko stwierdziłem, że największą swobodę da mi jednak własny rower. W tym roku łącznie na własnym rowerze, Mevo i hulajnodze jak dotąd przejechałem prawie 362 kilometry. Choć dla wielu ludzi to wcale nie jest specjalnie rewelacyjny wynik, jest to parę razy więcej kilometrów, niż dotąd na rowerze przejechałem przez całe życie. Dojazdy do pracy rowerem może nie są codziennością, ale jak najbardziej się zdarzają, a gdy muszę gdzieś dotrzeć w jedną stronę, regularnie sprawdzam, czy może w pobliżu mojego punktu startu jest dostępne jakieś Mevo. Przestałem też na poważnie rozważać zakup samochodu – też ze względów środowiskowych. W Gdańsku i tak samochód nie jest mi potrzebny.

Co ciekawe, rower praktycznie kompletnie wyparł z mojego życia bieganie. Jakoś sprawia mi w tej chwili więcej radochy.

Możecie pamiętać, że moim głównym planem podróżniczym na 2019 rok miało być zobaczenie meczów na wszystkich stadionach Ekstraklasy. Nadal chcę to zrobić, ale w pewnym momencie przestała mi się podobać presja, jaką na sobie czułem, aby zdążyć na wszystkie stadiony drużyn, które mogą spaść – i stwierdziłem, że nie sprawi mi to przyjemności w tej formie. Najprawdopodobniej więc dalsze próby będą znacząco wolniejsze, a licznik po rundzie wiosennej zamknął się na 4 z 18 boisk.

Nie oznacza to przy tym, że w ogóle nie podróżowałem czy nie bawiłem się w groundhopping – po prostu kręciłem się chętniej po najbliższej okolicy. Między innymi miałem okazję obejrzeć, jak Grom Nowy Staw zdobywa awans do 3 ligi, a następnie świętować razem z lokalnymi kibicami i piłkarzami, podczas gdy na horyzoncie nadchodziła burza.

W maju zdarzył mi się też służbowy wyjazd do Barcelony, który przedłużyłem sobie o 2 dni urlopu na miejscu. Miasto bardzo mi się spodobało, ale też przytłoczyło mnie z perspektywy fotografii – miałem poczucie, że nie wiem, jak właściwie robić tam zdjęcia, które by mi się spodobały. Myślę, że nie był to mój ostatni raz w Barcelonie.

Najbliższe plany klarują się dość spontanicznie. Na ten moment wygląda na to, że w najbliższych miesiącach wyskoczę na weekend do Kaliningradu, korzystając z wprowadzenia bezpłatnych wiz, a potem jeszcze na kilka dni zajrzę do Paryża. Dosyć poważnie rozważam też zajrzenie na wystawę Tokio24, którą w Krakowie zrobi Krzysztof Gonciarz.

Na horyzoncie jest też najdłuższe wolne w ciągu ostatnich kilku lat. Wszystko wskazuje na to, że jesień będzie spokojniejsza – na koniec września planuję w końcu ogarnąć nabytą na początku roku przepuklinę, a pomyślałem sobie, że po zakończeniu L4 nie zaszkodzą jeszcze dodatkowe dwa tygodnie wolnego. Może i szkoda, że nie spożytkuję go na jakiś daleki wyjazd (bardzo mocno chodziła mi po głowie Japonia), ale na to – mam nadzieję – przyjdzie jeszcze czas.

Tak, nadal pamiętam, jak norweski urząd podatkowy wysłał mi list z ładną literówką w nazwisku. Polecam sprawdzić, co znaczą pierwsze trzy litery mojego nowego nazwiska w języku norweskim 😉

Minęło już ładnych kilka miesięcy, od kiedy wróciłem z Norwegii, jednak norweska odyseja tak do końca jeszcze się dla mnie nie skończyła. Otóż, trzeba było rozliczyć podatki. Lekko odstraszyły mnie ceny za rozliczenie, oferowane przez specjalizujące się w tym firmy, a formularz podatkowy był dostępny również w wersji angielskiej, więc postanowiłem zrobić to samodzielnie równolegle z polskim rozliczeniem. Z wyjaśnień ze strony urzędu wywnioskowałem, że powinienem wpisać również moje polskie dochody, razem z odprowadzonym za nie podatkiem – który wziąłem z PIT-11. Dwa miesiące później otrzymałem maila od Skatteetaten, że rozliczenie podatkowe jest już gotowe.

Nieco zdziwiłem się, gdy w rozliczeniu (oczywiście w całości po norwesku) zobaczyłem, że mam do dopłaty, bagatela, trochę ponad 22 tysiące złotych.

Przyczyn najprawdopodobniej jest kilka. Choć w polskim rozliczeniu też miałem całkiem ładną dopłatę (o rząd wielkości mniejszą), to po dopłacie nie zaktualizowałem kwot podatkowych w norweskim rozliczeniu. Nie jest też tak do końca pewne, czy w ogóle powinienem był wpisywać tam polskie zarobki jako uzyskane za granicą. Na dodatek nie wnioskowałem o ulgę 10% dla nowych w Norwegii, bo nie byłem pewien, czy mi przysługuje, jeśli w tym samym roku z tego pięknego kraju wyjechałem.

Wnioski z tego wszystkiego są proste – jeśli jeszcze kiedyś będę mieszkał za granicą, do rozliczenia podatkowego w pierwszym roku zdecydowanie muszę kogoś zatrudnić. Teraz zacząłem procedurę korekty rozliczenia już we współpracy z firmą, która się na tym zna, ale to oczywiście będzie kosztować, a na ten moment jestem uboższy o kilkadziesiąt tysięcy koron, które trzeba było przelać niezależnie od wyniku odwołania. Mentalnie pożegnałem się już z tymi pieniędzmi, więc jeśli przyjdzie później jakiś zwrot, to będę miał miłą niespodziankę 😉

W moim życiu nastąpiła ostatnio jeszcze jedna zmiana. Na potęgę zacząłem sadzić rośliny i doceniać ich obecność. W tej chwili w domu mam dwie juki i zielistkę, a na balkonie zestaw kwiatów, pomidorki koktajlowe, poziomki i próbuję wyhodować też drzewka do posadzenia gdzieś w terenie. Gdy widzę jakiś nieznany mi kwiat, fotografuję go i wrzucam do bazy Pl@ntNet, która podaje mi jego angielską nazwę, a przy okazji mam statystyki, ile różnych typów kwiatów już zobaczyłem. Fajnie jest mieć dużo zieleni wokół.

Rodzina, ojczyzna i ukochany klub

Sosnowiec robi znacznie lepsze wrażenie, gdy już zapalą się latarnie, niż o zmroku w szary dzień. Gdy szedłem przez Stary Sosnowiec na stadion Zagłębia, na początku odczucia były dość piorunujące. Szare bloki, ciemne tunele pod rondami co większe skrzyżowanie, w bocznej uliczce dwóch starszych panów siedzących na chodniku z piwerkiem i mnóstwo grafitti Zagłębia razem budowały klimat. Jeszcze na parkingu Lidla niedaleko stadionu jakiś chłopak w szaliku Zagłębia dość wprost i bezczelnie się na mnie gapił.

Park zaraz za Lidlem był zresztą miejscem, gdzie kibice dość masowo zaprawiali się na nadchodzący mecz. Tuż przed bramą wejściową rozstawiono małe stoisko ze słonecznikiem, kupowanym i później spożywanym na trybunach w sporych ilościach.

Jeden ze starszych fanów, stojący w kolejce do bramek wejściowych, pieklił się, że musiał zapłacić aż 25 zł za bilet na mecz tak słabującej drużyny. Zaraz obok ochroniarze przy dość szczegółówej kontroli osobistej kazali mi nawet zdjąć czapkę, by zobaczyć, czy niczego pod nią nie przemycam. Nie przeszkodziło to niektórym z kibiców mieć ze sobą małpek czy piersiówek.

Stadion Zagłębia jest jednym z najbardziej oldschoolowych w obecnym sezonie Ekstraklasy. Typowy obiekt ziemny, z trybunami o niewielkim nachyleniu z kilometr od płyty boiska. Na odkrytej części prawie wszyscy oglądali mecz na stojąco.

Moją uwagę już przed pierwszym gwizdkiem zwrócił jeden ze starszych kibiców, który mocno zachrypniętym głosem przemawiał w kierunku na oko siedmioletniej dziewczynki, która w ręce trzymała otrzymaną wlepkę z herbem Zagłębia i krzyżem celtyckim. Tłumaczył, że przed chwilą przykleił inną wlepkę na swoje krzesełko, bo jest fanatykiem Zagłębia i Legii Warszawa, i że jak już będzie duża, to żeby pamiętała, że w życiu trzy wartości są najważniejsze – rodzina, ojczyzna i ukochany klub. Zapamiętaj, rodzina, ojczyzna i ukochany klub.

Ten sam fan przez cały mecz bardzo żywiołowo i dosadnie reagował na wszystkie zagrania swojego klubu i przeciwników, bardzo chętnie i w różnych, głównie wulgarnych, słowach wyrzucając sz siebie epitety w kierunku sędziów i piłkarzy. Zwykle były to różnorakie porównania do protstytutek. W pewnym momencie jego kolega się schylił, więc oczywiście, nie zastanawiając się ani chwili, złapał go za biodra i zaczął symulować stosunek płciowy, zaraz obok kilkuletniego dziecka, które najprawdopodobniej było synem kolegi.

Pozostali kibice może nie byli aż tak malowniczy, ale wszystkie z najczęściej słyszanych wokół słów były niecenzuralne. Nasłuchałem się też nieco o układzie w PZPN, mającym na celu spuszczenie Zagłębia z Ekstraklasy (dziwnym trafem dyskusje na ten temat skończyły się po tym, jak sędzia unieważnił drugą bramkę dla Lechii po konsultacji z VAR). Całkiem sporo usłyszałem też o niejakiej kurwie kieleckiej , gdzie z kontekstu wydawało się, że może chodzić o trenera Zagłębia, ale w sumie nie pasuje mi to do faktów. Według internetu, chodziło o Koronę Kielce.

Po samym wyniku (0:1 dla Lechii Gdańsk, która gościła w Sosnowcu) można stwierdzić, że był to nudny mecz. Nic z tych rzeczy – aż 4 razy piłka trafiała w poprzeczkę, a obie drużyny miały znacznie lepszy atak, niż obronę. Zagłębiu jednak brakowało a to szczęścia, a to umiejętności wykończenia dobrej okazji w rzęsistym deszczu.

Gdy wracałem z meczu, w pobliskim Lidlu dziwnym trafem akurat doszło do awarii zasilania. Jak zawsze, skomentował jeden z przechodzących w pobliżu kibiców. Za tramwajami i autobusami, które odjeżdżały z najbliższego przystanku, ruszały radiowozy na sygnale. Niektórzy z wracających z meczu zaopatrywali się po drodze w okolicznych sklepach z alkoholem, gdzie szyld często informował o tym, że sklep jest całodobowy, lecz na drzwiach znajdowała się karteczka czynne w godzinach 6:00 – 23:50. W sierpniu w mieście wprowadzono nocny zakaz sprzedaży alkoholu, więc dla całodobowych sklepów zniknął powód, by utrzymywać załogę w nocy.

Sosnowiec w kilku miejscach zrobił na mnie wrażenie, jakbym cofnął się w czasie do mniej więcej 2005 roku. Nieco zbyt krzykliwe witryny sklepowe, policja sprawdzająca dokumenty jakichś typków w bramach, na oko mniej sklepów i knajp wielkich sieci, a w barze mlecznym na Patelni o 10 rano kibice w szalikach, dyskutujący wczorajszy mecz nad piwem. Na dworcu znalazł się nawet sklepik z przeterminowanymi czasopismami za pół ceny na dokładnie takiej samej zasadzie, jak kupowane przeze mnie numery Angory na tczewskim Manhattanie w okresie gimnazjalno-licealnym. Nic dziwnego więc, że mi się podobało – lata dwutysięczne to dla mnie mniej więcej ten sam klimat, co dla Olgi Drendy czas, który opisuje jej Duchologia.

Ekstraklasa 2019 tour – 3/18.

Podróż na żywo – weekend w Polsce

Nie będzie to taka typowa podróż na żywo, jak dotychczasowe na tym blogu. Relacjonuję mój przejazd głównie po to, by przetestować, jak prezentowałaby się podróż na żywo w testowanym przeze mnie PolarSteps. Możecie więc spodziewać się nieco mniejszej liczby postów, ale za to będzie tu trochę groundhoppingu. Wybieram się właśnie na trzydniowy wypad do Trójmiasta i Tczewa – tak, jak co mniej więcej miesiąc w tym roku. W ramach wyjazdu planuję wpaść na dwa mecze piłkarskie – jeden w ekstraklasie, drugi w B-klasie, czyli od najwyższego, do najniższego poziomu rozgrywkowego.