W Górskim Karabachu

Dla kontekstu polecam mój poprzedni post, w którym opowiadam o tym, o co właściwie z tym Górskim Karabachem chodzi.

Dotarcie do Górskiego Karabachu to sprawa znacznie łatwiejsza, niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Choć w Internecie znajdowały się sprzeczne informacje odnośnie tego, czy przed wyruszeniem należy wyrobić sobie wizę, czy nie, wszystko wskazywało na to, że informacje z bloga Jonny’ego Blaira są nadal aktualne. Nie szukaliśmy więc w Erywaniu ambasady Górskiego Karabachu, o której zresztą znalazłem gdzieś na forach informację, że nie dość, że wymaga zdjęcia do aplikacji o wizę, to jeszcze kasują znacznie więcej, niż przepisowe 3000 dram (ok. 30 zł). Zamiast tego, z rana wybraliśmy się na centralny dworzec autobusowy w Erywaniu (mapa), skąd w godzinach porannych miało odjeżdżać kilka busów do Stepanakertu.


Na tym dworcu działała nawet kasa biletowa, gdzie można było kupić (numerowane) bilety na busa. Przejazd kosztował 5000 dram i numer wypisany na kwitku biletowym oznaczał siedzenie, jakie można było zająć w, oczywiście, Mercedesie Sprinterze. Rozkładu autobusów, z tego co wiem, nie ma nigdzie oficjalnie podanego. Na dworcu byliśmy około 8 rano i akurat jeden kurs miał odjeżdżać. Autobus z dworca początkowego wyruszył niemal wypełniony – zostało dosłownie parę wolnych miejsc, które zajęli pasażerowie z następnego przystanku na przedmieściach Erywania. Od tego momentu już tylko gaz do dechy i słuchanie refrenów rosyjsko-ormiańskich hitów.

– Beznadziejna miłość, nieodwzajemniona… – wyło na cały regulator nagłośnienie w busie.  Dopóki jeszcze byliśmy blisko Erywania, droga przypominała autostradę. W pewnym momencie ze zjazdu z naszego pasa wytoczył się Golf, który rezolutnie zaczął jechać pod prąd. Nikogo to chyba nie dziwiło.

Dojechaliśmy do wioski Yerashk, gdzie kończy się linia kolejowa, która dawniej prowadziła do Nachiczewania. W promieniu kilku kilometrów były terytoria 4 państw: Armenii, Turcji, Iranu i Azerbejdżanu. Tutaj wsiadło jeszcze dwóch pasażerów – młodych żołnierzy. Dla jednego z nich kierowca musiał wyjąć z bagażnika specjalne składane krzesełko – nikt nie mógł jechać na stojąco. Od Yeraskhu przez kilka kilometrów jedzie się wzdłuz granicy z Azerbejdżanem – od południa wzdłuż drogi wznosił się dwumetrowy wał ziemny. Czy dla ochrony przejeżdżających samochodów, nie wiem, ale w tej okolicy kręciło się dużo żołnierzy.

Jeghegnadzor – widok z parkingu busów.

Po drodze przesłuchałem absolutnie całego zasobu hitów ormiańskiej muzyki od lat osiemdziesiątych do współczesności, odkrywając przy okazji, dlaczego w busikach można się złapać poręczy, która jest umieszczona na końcu każdego siedzenia. Poręcz przemieszczała się razem ze mną, gdy niesamowicie rzucało na serpentynach. Około 3 godziny po starcie z Erywania zatrzymaliśmy się na przerwę w Jeghegnadzorze, gdzie dało się zjeść całkiem przyjemną pizzę na kawałki i skorzystać z toalety. Od tego momentu zaczęły się najgorsze serpentyny. Wokół nas niekiedy ośnieżone góry w niektórych miejscach wyższe niż Tatry, w pewnym momencie zwierzyna na drodze. Obtrąbiony pasterz pokazał kierowcy środkowy palec, po czym spokojnie pędził trzodę dalej drogą.

Dojechaliśmy w końcu do przygranicznego Goris. Tu zatrzymaliśmy się aż dwa razy. Raz, aby dotankować benzyny na stacji na przedmieściach, a następny raz pod sklepem, gdzie kierowca postanowił zatrzymać busa i wyjść zrobić szybkie zakupy. Mniej więcej dwadzieścia minut później dojechaliśmy do granicy. Wszystkie budynki w granicznej wiosce miały nowe dachy. Stał też posterunek, nad którym widniała flaga Górskiego Karabachu, ale żadnych szlabanów nie było. Jak się okazało, dla pasażerów nie było też kontroli granicznej. Bus ruszył dalej, nadal z żołnierzami na pokładzie. Roaming międzynarodowy przestał niedługo działać.

Dało się zauważyć, że w porównaniu z Armenią, wszystkie mijane wioski były znacznie lepiej zadbane. Pojawiały się chodniki, budynki były czyste, rury z gazem odmalowane, wisiało też sporo flag. W większych miejscowościach na głównych skrzyżowaniach stali policjanci, którzy pozdrawiali się z kierowcą. Droga wiła się niemożliwie, choć trzeba przyznać, że była w dobrym stanie. Po 6 godzinach od wyruszenia z Erywania w końcu zobaczyliśmy Stepanakert.

Autobus zatrzymał się przy głównym dworcu autobusowym, gdzie zaraz lokalni taksówkarze próbowali zachęcić nas do skorzystania z ich usług. Uprzejmie podziękowaliśmy, po czym pieszo ruszyliśmy w stronę MSZ, gdzie po przyjeździe należy wyrobić sobie wizę. Budynek ministerstwa to nieduża willa w centrum miasta.

Jak to nie wiecie, gdzie będziecie spać? – zdziwił się anglojęzyczny urzędnik.
– No nie, znajdziemy sobie coś na miejscu.
– I jak będziecie szukać?
– No, przejdziemy się ulicami, jak zobaczymy jakiś hostel to zapytamy, ile kosztuje nocleg i jeśli będzie nam odpowiadać, to tam przenocujemy.
– Okej. Dam wam adres hostelu w pobliżu. – po czym wyjął karteczkę i zapisał na niej „Nalbandyan st., ileś„. – To jest dobry hostel, polecam. Czy wizę chcecie wklejoną do paszportu czy osobno?
– Osobno. – wiedzieliśmy, że wiza Karabachu w paszporcie to potencjalne problemy.
– Jakie miasta planujecie odwiedzić?
– Tylko Stepanakert.
– Proszę, tu wasze wizy i karty meldunkowe. Karty meldunkowe oddajecie na granicy przy wyjeździe. Macie pozwolenie na przebywanie w Stepanakercie i pobliskiej Shushy. Należy się 3000 dram za osobę.

Żeby uczcić bezproblemowe dostanie się do Karabachu, postanowiliśmy wstąpić na obiad do Tashir Pizza – ormiańskiej sieciówki, w której znaleźć można WiFi. Jak się później okazało, jedynej restauracji, która wyglądała w miarę normalnie, którą udało nam się zidentyfikować w Stepanakercie. Płacić kartą się nie dało, ale niedaleko był czynny i działający z polskimi kartami bankomat.

Gdy w MSZ usłyszałem „Nalbandyan street”, przypomniało mi się, że w telefonie zapisany miałem adres hostelu Rafo i Karine, który znalazłem na Tripadvisorze. Był tam oznaczany jako najlepszy hostel w całym Stepanakercie, więc zamiast do polecanego miejsca, udaliśmy się tam. Właściciele przyjaźnie nas przywitali i zaproponowali nam pokój z trzema łóżkami. Jedynym zasłanym było łóżko podwójne i właścicielka nieco dziwiła się, że z Krzyśkiem wolimy jednak łóżka jednoosobowe. Nocleg ze śniadaniem kosztował nas 5000 dram za osobę w przyzwoitych warunkach i z dobrym widokiem, choć z dość niewygodnymi i bardzo krótkimi łóżkami. Mam 167 cm wzrostu, a łóżko było dla mnie ledwo wystarczające. Podwójne wyglądało na większe…

Stepanakert jest niedużym miastem, mniej więcej wielkości Tczewa. Dużo tam bloków mieszkalnych, zauważyć można trochę plakatów propagandowych. Często przy oknach niby talerze satelitarne wystawały małe grille, na których zapewne chętnie gotuje się posiłki.

Jednym z ciekawszych aspektów Stepanakertu były obecne w zaskakująco wielu miejscach automaty z chwytakiem, z których można było spróbować wyciągnąć różne rzeczy. Czy to małą chińską elektronikę z bazaru, czy to jakieś pluszaki, czy… papierosy. Każdy z elementów miał przyczepiony balonik.

Głównym punktem miasta jest plac, przy którym znajduje się między innymi siedziba parlamentu Karabachu połączona z hotelem.

W pobliżu, za niewielkim parkiem jest też Stadion Republikański, który pełni funkcję stadionu narodowego. Posiada aż 12 tysięcy miejsc i jest częściowo zadaszony. Według Wikipedii, odbył się na nim jeden mecz reprezentacji Górskiego Karabachu – 21 października 2012 roku wygrali z reprezentacją Abchazji. Karabach oczywiście nie należy ani do FIFA ani UEFA, a reprezentacja wzięła udział w 2014 w mistrzostwach świata federacji do FIFA nienależących. Odpadła w fazie grupowej. Poza reprezentacją, w Stepanakercie siedzibę miał klub Lernayin Artsakh, który startował w rozgrywkach ligi ormiańskiej w latach 1995-2006, ale grał albo w Erywaniu, albo w znajdującym się w południowej Armenii Kapanie. Od 2009 roku rzekomo uczestniczył w rozgrywkach ligi piłkarskiej Karabachu. Poza listą drużyn z 2009 roku i zwycięzcami z lat 2009 – 2011, nie znalazłem w Internecie absolutnie żadnych informacji, które wskazywałyby, że liga ta nadal istnieje.

Jak wynika z archiwalnych zdjęć, wzdłuż tego chodnika kiedyś były figury ludzi. Później figurom tym założono wiadra na głowy, a jak widać, obecnie nie ma ich już wcale.

Pomimo tego, gdy tam byliśmy, stadion był otwarty, a na murawie odbywał się trening juniorów.

Znaleźliśmy też urząd pocztowy. Górski Karabach ma własną pocztę, która wydaje własne znaczki i wysyła swoje przesyłki również za granicę. W urzędzie pocztowym, który chyba był głównym, otwarte było 5 okienek. Przez zdecydowaną większość czasu, jaki tam spędziliśmy, byliśmy tam jedynymi klientami. Spodziewałem się, że będzie podobnie jak w przypadku poczty Naddniestrza – że jeśli chcemy wysłać przesyłkę za granicę, będą potrzebne ormiańskie znaczki. Jak się okazało, tutaj tak nie było. Gdy po mniej więcej dwóch tygodniach kartka dotarła do domu, na sobie miała tylko znaczki kupione w Stepanakercie i przybity tam stempel.

Na północnych obrzeżach Stepanakertu znajduje się chyba najbardziej znany pomnik w Karabachu – We Are Our Mountains, który zarazem jest główną atrakcją turystyczną Stepanakertu. Przyjeżdżają tu młode pary, aby zrobić sobie zdjęcie, można kupić suweniry czy lody z przenośnej lodówki. Przed pomnikiem stoją też policjanci z fotoradarem. Co ciekawe, pomnik ten można odnaleźć również na widokówkach sprzedawanych w Erywaniu jako widokówka z Armenii. Mimo, że pomnik znajduje się już właściwie za miastem od północnej strony, my ruszyliśmy jeszcze dalej na północ, by odnaleźć dawno zapomniany dworzec kolejowy w Stepanakercie, na którym czas zatrzymał się w 1991-1992 roku, gdy miasto zostało oblężone przez siły azerskie.

Szliśmy wzdłuż drogi, aż zobaczyliśmy odnogę na wschód, która wydawała się prowadzić do dworca. Okazało się jednak, że trafiliśmy w ślepą uliczkę. Gdy już wracaliśmy do głównej drogi, z jednego z podwórek wyjechał biały SUV. Podjechała do nas para, z której prowadząca auto kobieta zagadała do nas.

– Skąd jesteście?
– Z Polski.
– O, Polska, byłam tam! W Warszawie byłam! Ładne miasto.
– Prawda. Czy wiecie może, gdzie jest dawna stacja kolejowa?
– Jeszcze trochę dalej i z głównej drogi będzie ją widać, ale nie wejdziecie tam. Nic tam nie jeździ od wojny.
– To to wiemy, dziękujemy.

Biały SUV poczekał jeszcze chwilę na skrzyżowaniu, gdy szliśmy dalej na północ. W końcu zdecydowali się, że jeszcze podjadą i zawrócili w miejscu, z którego dworzec był widoczny, machając do nas, że to tutaj. Widok był na swój sposób niesamowity.

Poza tym, że nie było już żadnych szyb, to dworzec wyglądał, jakby opuszczono go tak, jak stał i już nigdy więcej tam nie zaglądano. Przed budynkiem stał autobus, który zapewne dowoził mieszkańców Stepanakertu na dworzec, a za dworcem widać było dwie zardzewiałe lokomotywy, które najwyraźniej stały w pobliżu dawnych peronów.

Zmierzchało już powoli, więc czas był wracać. Mniej więcej co piąte auto miało na pokładzie żołnierzy. Co drugie auto na nas trąbiło, zastanawialiśmy się, czemu. W końcu, gdy przystanęliśmy, by chwilę odpocząć, zatrzymała się przy nas taksówka.

– Dzień dobry, za ile do miasta? – zapytałem po rosyjsku. Byliśmy już dość solidnie zmęczeni.
– Bezpłatnie. – odpowiedział kierowca.
– Bezpłatnie? – zdziwiłem się.
– Tak. Zawiozę was do miasta za darmo.

Jak powiedział, tak zrobił. Zapytał, skąd jesteśmy, na jak długo przyjechaliśmy, podwiózł nas pod Tashir Pizza i życzył miłego pobytu w Karabachu.

Weszliśmy jeszcze do sklepu spożywczego obok uniwersytetu, by zaopatrzyć się w małpki koniaku i wypić pod uniwerkiem. Budynek uczelni wyglądał bardzo porządnie, jako że niedawno został odnowiony – ale najwyraźniej tylko na skrawku, który jest widoczny z głównej ulicy.

Ładna część gmachu uniwersytetu jeszcze za dnia.

W drodze do hostelu delikatnie się zgubiliśmy. Zapytałem starszego pana na skrzyżowaniu, którędy na ulicę Nalbandyana. Odpowiedział mi, opierając o mnie ramię. Lokalne zwyczaje, jeśli chodzi o granicę prywatności są odrobinę inne niż te, do których jestem przyzwyczajony.

Po powrocie do hostelu okazało się, że właściciele czekają na nas z lampką koniaku. Porozmawialiśmy trochę w mieszanym rosyjsko – angielskim. Jak się okazało, oboje są nauczycielami akademickimi / licealnymi (tego nie do końca zrozumiałem) i mają trójkę dzieci. Jeden z synów był oficerem armii. Bardzo często w hostelu mają gości z Polski – przed nami była w nim choćby polsko-francuska para, która razem wydała komiks Marzi, opowiadający o życiu dziecka w PRL-owskiej Polsce. Zostawili jeden egzemplarz właścicielom.

Następnego dnia rano udaliśmy się na dworzec autobusowy, by wrócić do Erywania. Podeszliśmy do okienka na dworcu.

– Dwa bilety do Erywania poproszę.
– Fotokopię paszportu poproszę!
– Dlaczego? – zapytałem. Wydawało mi się to bardzo dziwnym wymogiem i nie miałem pojęcia, gdzie tu w ogóle szukać punktu ksero.

W tym momencie do okienka podszedł człowiek, którego z braku lepszego słowa określę kierownikiem stacji i informacją turystyczną w jednym. Zaczął rozmawiać z kasjerką po ormiańsku, z brzmienia rozmowy wywnioskowałem, że w naszej sprawie. Po chwili kasjerka wypisała nam bilety i poprosiła o 4500 dram za każdy. W tę stronę bilety były tańsze o 500 dram. Kierownik stacji wskazał nam swoją dłonią bez paru palców (wynik wojny?), do którego Mercedesa Sprintera mamy wsiąść. Okazało się, że to ten sam, co wczoraj. Tym razem playlista była już nieco zaktualizowana.

Bilety autobusowe. „13” i „14” to numery miejsc.

Gdy dojechaliśmy na granicę, z dużą prędkością minęło nas coś, co wygladało na konwój jakiegoś ważnego oficjela. Również rejestracja jednego z pojazdów (bodajże 002) na to wskazywała. Tym razem musieliśmy podejść do budynku pograniczników, tylko po to, by oddać im kartę migracyjną.

W trakcie, gdy załatwialiśmy formalności, od strony Armenii do przejścia granicznego podeszła krowa. Zaryczała w stronę Karabachu, czym obudziła bezdomne psy, które leżały koło budynku. Psy graniczne obszczekały krowę solidnie, po czym postanowiła zawrócić z powrotem w kierunku Armenii.

Już w Armenii. Kierowca zatrzymał się tu, by kupić grzyby od przydrożnych sprzedawców. Na zakupy wyszła również część pasażerów.

Parę dni po tym, jak wróciliśmy z Karabachu, postanowiłem sprawdzić historię lokalizacji z tego okresu. Okazało się, że mój telefon z jakiegoś powodu już od Armenii nie rejestrował historii lokalizacji – była wyłączona. Co ciekawe, ten sam problem był widoczny u Krzyśka – zdjęcia z tych dni nie miały geotagów. Krzysiek przy tym kojarzył, że wcześniej te geotagi widział. Zastanawialiśmy się nawet, czy to przypadkowy błąd, czy może celowe zachowanie? Opcji widzieliśmy kilka, ale co się właściwie tu stało, nie dowiemy się.