No, co tam?

Od powrotu nie miałem specjalnie ochoty na pisanie dłuższych tekstów. W miarę na bieżąco przez cały ten okres pisałem na moich Twitterze i Instagramie, które stały się pewnego rodzaju wykreowaną relacją z wydarzeń i wyjazdów, w których uczestniczę. Zmieniła się jednak nieco forma – przede wszystkim razem z pojawieniem się w moim życiu wielu osób, które nie znają języka polskiego dość naturalnie poszło przejście w dużej mierze na angielski. Czasem jednak swobodniej jest wyrazić myśli po polsku albo mam potrzebę napisać nieco więcej, niż zmieści się na Twitterze, i do takich celów ma służyć mi ten blog.

Więc, co działo się u mnie przez te trzy miesiące?

Zaczęło się od trzydniowej podróży z Oslo do Gdańska. Po drodze dwa miasta zrobiły na mnie szczególnie dobre wrażenie – Göteborg i Berlin. Do obu chcę kiedyś wrócić.

Göteborg zimowym wieczorem

Jednym z ciekawszych elementów przejazdu był fragment trasy z Kopenhagi do Lubeki, gdzie pociąg wjeżdża na prom i na około 40 minut trzeba wyjść na pokład promu, który przepływa z Danii do Niemiec. Pływa tam kilka promów, mi trafił się dość szczególny.

M/V Schleswig Holstein

Z kolei w Berlinie wpadłem na Weinachtsmarkt, gdzie napiłem się pysznego w tych warunkach pogodowych grzanego wina. W ramach mojego rosnącego (na dobrej drodze do zostania pretensjonalnym, zakochanym w sobie trzydziestolatkiem z wielkiego miasta) zainteresowania kawami speciality, zajrzałem też do malutkiej kawiarni Ben Rahim, gdzie pierwszy raz faktycznie wyczułem truskawki, które miały być częścią smaku próbowanej kawy.

Grzane wino na Alexanderplatz w Berlinie

Gdy dojechałem do Gdańska i wjechałem na Brętowo (trzeba było wykorzystać Interraila do samego końca trasy), pierwsze, co zobaczyłem na Morenie, to stadko dzików. Były bardziej przerażone ode mnie i od razu uciekły.

Zacząłem pracować w Dynatrace, więc z perspektywy dojazdu do pracy niewiele zmieniło się w porównaniu z okresem przed wyjazdem. Jak to w firmach IT czasem bywa, załapałem się na sesję zdjęciową. Jej efekty spodobały mi się na tyle, że przy drobnej pomocy remove.bg, GIMPa i obrazka tła na Creative Commons z Flickra zrobiłem sobie dość hermetyczne nowe foto profilowe na społecznościówki.

Całkiem sporo było muzyki – biłem własne rekordy liczby scrobbli na last.fm, zacząłem wspierać na Patronite label Trzech Szóstek, ale też byłem na paru koncertach, głównie we wrzeszczańskiej Kolonii Artystów, gdzie szczególnie zapadł mi w pamięć około piętnastominutowy występ wykonawcy z latarką czołówką na głowie, który dodawał ścieżkę dźwiękową do nagrania operacji wycinania polipa, uderzając przy tym kablem w stół i krzycząc coś do publiczności.

To akurat z innego występu tego wieczoru – muzyka robiona kodem. Inspirujące.

Sam też próbowałem zrobić coś muzycznego – bawiłem się nieco zakupionym Abletonem Live, a także SuperColliderem, którego interfejs widać na powyższym zdjęciu. Nie wyszło mi z tego nic, czym chciałbym się pochwalić, ale parę rzeczy wrzuciłem do wirtualnych państw, gdzie zwykle lądują moje różnego rodzaju kreatywne wprawki. Zazwyczaj łączy je to, że nie spędzam zbyt dużo czasu nad dopracowywaniem tego, co z siebie wyplułem.

Była i aktywność fizyczna. MultiSporta mogłem mieć od stycznia, więc idealnie wpisałem się w kampanię „nowy rok, nowy ja” z miesiącem treningów siłowych trzy razy w tygodniu razem z kolegą. Zdiagnozowanie przepukliny zawiesiło na razie ten plan, ale staram się nie odpuszczać chociaż z bieganiem. No i niecały tydzień temu wziąłem udział w biegu, w którym na mecie rozdawano pączki, osiągając najlepsze tempo na kilometr w historii moich startów na wszelkiego typu biegach.

Nie odpuszczam z groundhoppingiem. Na ten rok mam może nie tyle plan, co motyw przewodni, by odwiedzić wszystkie stadiony, na których w 2019 roku odbędą się mecze Ekstraklasy – każdy z nich podczas meczu tejże. Na ten moment dwa z osiemnastu stadionów już zostały odwiedzone, kolejne dwa są w planach na najbliższe tygodnie. Najtrudniejsze w tym wszystkim będzie wycyrklowanie, by żadna z drużyn nie zdążyła mi spaść z ligi, zanim wpadnę na ich mecz. Zdążyłem jednak w ostatnich tygodniach zobaczyć też mecz za granicą i było to chyba najbardziej emocjonujące piłkarskie przeżycie jak dotąd w moim życiu – derby między Olympiakosem Pireus i AEK Ateny.

Chyba już czwarta bramka dla Olympiakosu. Trybuny były niesamowicie żywiołowe – i to nie tylko sektory ultrasów.

Najwyraźniej nie potrafię zbyt długo usiedzieć w jednym miejscu. Kilka krótszych wycieczek w tych trzech miesiącach zmieściłem, w tym spontaniczną decyzję w Sylwestra, by po pracy wsiąść w pociąg i Nowy Rok przywitać we Wrocławiu.

Ostatnio przydarzył mi się jednak najdłuższy, póki co, wyjazd solo w moim życiu. Łącznie w drodze spędziłem dziesięć dni, odwiedzając Warszawę, aglomerację ateńską, pobliską wyspę Egina, Poznań i Wrocław. Marszruta może wydawać się dość dziwna, ale każdy jej odcinek był związany z konkretnym wydarzeniem lub miejscem, w którym chciałem być czy uczestniczyć. Wyszedł mi z tego ciekawy miks czasu dla siebie i spotkań z ludźmi, których albo trochę czasu już nie widziałem, albo właśnie poznałem w drodze. Zobaczyłem też kilka pięknych zachodów słońca i zastanawiałem się, czemu właściwie tak rzadko robiłem to dotąd?

Zachód słońca na wyspie Egina

To co, idzie wiosna?

Wolontariusz na parkrunie

Kilka razy brałem udział w parkrunach – inicjatywie, którą opisywałem już jakiś czas temu na blogu. W Norwegii jest to dla mnie trochę łatwiejsze – jeden z dwóch norweskich parkrunów mam w odległości 10 minut pieszo od domu, do tego ze względu na nieco późniejszy start dnia, zwłaszcza w okresie zimowym, parkrun zaczyna się tu o 9:30. Trasa parkrunu Tøyen jest nieco trudniejsza, niż obie gdańskie czy tczewska edycja – w tym parku są znacznie większe różnice wysokości. Szczególnie trudnym jest podbieg pod koniec okrążenia, nazywany przez załogę tutejszego parkrunu „motivation hill”.

Dzisiaj pierwszy raz uczestniczyłem w biegu w nieco innej roli – jako tail walker. Jest to jedna z form wolontariatu, którą można objąć w ramach wydarzenia. Bycie tail walkerem polega… na przejściu parkrunu jako ostatni uczestnik. Tail walker powinien mieć ze sobą telefon, by poinformować resztę wolontariuszy o ewentualnych wydarzeniach po drodze, pomaga w zebraniu oznakowania i spędza czas z uczestnikami, którzy tego dnia są na końcu stawki. Jest też ostatnim finiszującym dany parkrun – w danej edycji jest więc zarówno uczestnikiem, jak i wolontariuszem.

Przez pierwsze 2,5 kilometra szedłem spokojnie z uczestniczkami z Danii i Wielkiej Brytanii, które postanowiły przejść trasę. W połowie postanowiły, że na dziś już wystarczy, więc ja zacząłem podbiegać do kolejnych uczestników. Przebiegłem już całe okrążenie (przy okazji jakimś cudem w dżinsach i zwykłym obuwiu bijąc wg Stravy mój rekord życiowy na 400 metrów i ustanawiając drugi w życiu wynik na 1 km), a tu nadal nikogo! Dopiero na kilkaset metrów przed linią końcową zobaczyłem innych uczestników, do których obładowany oznaczeniami z trasy nie dałem już rady dobiec.

Ukończyłem ten parkrun na 101. miejscu z czasem 45 minut i 45 sekund. Może nie był to najlepszy bieg w moim życiu, ale przyjemnie jest pomóc w organizacji takiej inicjatywy.

Największa sztafeta w Norwegii – Holmenkollstafetten

Wziąłem wczoraj udział w jednym z największych wydarzeń sportowych w Norwegii – biegowej sztafecie Holmenkollstafetten. Udział wzięło 46 tysięcy osób! Wydarzenie to jest szczególnie popularne jako sposób na budowanie zespołu w firmach i organizacjach, które zgłaszają drużyny składające się z maksymalnie 15 uczestników, aby przebiec dystans 18 450 metrów. Moja firma wystawiła dwie drużyny, w których część osób robiła dwa odcinki. Trasa prowadzi przez zachodnią część miasta, wspinając się najpierw na Holmenkollen znane Polakom głównie ze skoczni narciarskiej, a następnie zbiegając na dół do miasta.

Drużyny startują w różnych godzinach od 14 do 17:20, więc przez kilka godzin przez miasto przechodzą grupki ludzi w jednakowych koszulkach.

Na mój punkt startowy dotarłem na pół godziny przed przewidywanym startem. Czekała tam dość spora grupka uczestników, a co chwilę ktoś przybiegał i przekazywał swoim współuczestnikom pałeczkę.

Kondycja fizyczna uczestników była bardzo różna – często są to osoby, dla których to jedyny raz, kiedy biegają w roku. Praktycznie każda organizacja robi sobie specjalne koszulki na to wydarzenie, na czym korzystają sprzedawcy koszulek biegowych w okolicy. Widziałem między innymi koszulki z logo takich firm czy organizacji jak Thales, Airbus, Eaton, marksistowskiej partii politycznej Rødt, gazety Aftenposten, grupy, która chciała zwrócić uwagę na cierpienia w Palestynie, firmy tworzącej staniki czy jednej z firm, które dostarczają jedzenie do mojego biura, Gastro Catering. W sztafecie bierze też udział sporo urzędów – właściwie każda organizacja, która była w stanie wystawić przynajmniej kilkunastu uczestników, wystawiła swoją drużynę. Wbrew temu, co pierwotnie pisałem na Instagramie czy Twitterze, drużyn, które ukończyły bieg było 2943. Nadal daje to bardzo przyzwoity wynik.

Mi przypadły dwa odcinki o łącznej długości 3,1 km, prowadzące głównie przez kampus uniwersytetu. Trasa była dosyć górzysta, choć nie był to najgorszy pod tym względem fragment trasy. Dzięki krótszemu dystansowi i poczuciu przez całą drogę, że za chwilę dogoni mnie kolega z drugiej drużyny z naszej firmy (dogonił – na 300 metrów przed finiszem) udało mi się wyciągnąć całkiem przyzwoite jak na mnie tempo 5:30 min / km.

Po finiszu udałem się na stację metra, by zjechać na linię mety i przywitać tam nasze drużyny. Do metra nie było łatwo się dostać.

Meta biegu była na stadionie Bislett – pierwsza jego wersja została otwarta w 1922 roku i odbywały się na nim między innymi igrzyska olimpijskie w 1952 roku. Stadion został zburzony w 2004 roku i w przeciągu roku zbudowany na nowo w tym samym miejscu.

Ostatni odcinek sztafety to pętla po bieżni wokół stadionu.

Co ciekawe, z tego co rozumiem, stadion Bislett jest przez większość czasu otwarty dla zwykłych ludzi do treningów ze wstępem za darmo. Muszę kiedyś to przetestować, tym bardziej, że wokół trybun prowadzi kilkusetmetrowa bieżnia pod dachem. Zdecydowanie też wpadłbym tu obejrzeć mecz piłkarski, ale stan murawy sugeruje, że może być z tym różnie.

Nasze drużyny ukończyły sztafetę w czasie odpowiednio 1:27:09 i 1:31:09, zajmując tym samym 2314 i 2633 miejsce. Nie do końca jednak chodziło o wynik, a bardziej o samo doświadczenie – w obu drużynach wystartowało sporo osób, które na co dzień nie biegają.