W Górskim Karabachu

Dla kontekstu polecam mój poprzedni post, w którym opowiadam o tym, o co właściwie z tym Górskim Karabachem chodzi.

Dotarcie do Górskiego Karabachu to sprawa znacznie łatwiejsza, niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Choć w Internecie znajdowały się sprzeczne informacje odnośnie tego, czy przed wyruszeniem należy wyrobić sobie wizę, czy nie, wszystko wskazywało na to, że informacje z bloga Jonny’ego Blaira są nadal aktualne. Nie szukaliśmy więc w Erywaniu ambasady Górskiego Karabachu, o której zresztą znalazłem gdzieś na forach informację, że nie dość, że wymaga zdjęcia do aplikacji o wizę, to jeszcze kasują znacznie więcej, niż przepisowe 3000 dram (ok. 30 zł). Zamiast tego, z rana wybraliśmy się na centralny dworzec autobusowy w Erywaniu (mapa), skąd w godzinach porannych miało odjeżdżać kilka busów do Stepanakertu.


Boris Taxi

Z lotniska w Kutaisi do Tbilisi autobusem jedzie się cztery godziny. Pierwotnie planowałem w drodze spać, ale nie było na to absolutnie żadnych szans. Okazało się, że w Gruzji jeździ się nieco inaczej, niż jestem do tego przyzwyczajony. Wyprzedzanie na trzeciego na zakręcie nad przepaścią w nocy w deszczu? Proszę bardzo. W pewnym momencie, widząc, że nie udało nam się wyprzedzić ciężarówki i musieliśmy szybko schować się za nią, bo z naprzeciwka nadjeżdżała kolejna, na głos wyrwało mi się zjebałeś, Spock. Zwróciło to uwagę grupki nastolatków, która siedziała przed nami i razem z kierowcą śpiewała gruzińskie szlagiery.

  • First time in Georgia? Don’t worry, the driver made a cross sign before the way, so we’ll be safe.
  • Okay… – nie byłem najbardziej przekonany.

Do Tbilisi jakoś jednak udało się dojechać. Autobus miał kończyć bieg przy Placu Republiki, w samym centrum miasta. Z bliżej nieokreślonego powodu przed wjazdem do centrum zatrzymała nas policja, informując najwyraźniej kierowcę, że dalej wjechać się nie da. Dalej trzeba było iść piechotą. Ciemne, wąskie uliczki, na których chodnik był opcjonalny doprowadziły nas w końcu do naszego celu – całodobowego oddziału sieciówki z gruzińskim jedzeniem, Samikitno. Była 2:30 w nocy.

Na stadionie, gdzie właśnie gra Polska

Tak się składa, że w maju byłem na stadionie, na którym Polska właśnie prowadzi z Armenią. Mecz odbywa się w Erywaniu, mieście, z którego przy dobrej pogodzie bardzo łatwo zobaczyć górę Ararat.

Stadion Republikański, nazywany też Stadionem Vazgena Sargasyana mieści się na południowy wschód od centrum miasta, w odległości parunastu minut pieszo od Placu Republiki. Został zbudowany w latach 1933-1935 i posiada 14 403 miejsca siedzące. Po drodze na miejsce mija się całkiem spory bazar. W dniach meczowych na drodze prowadzącej na stadion ustawiają się sprzedawcy wody, słonecznika i innych przekąsek.

Ja wybrałem się tam na mecz finału Pucharu Armenii pomiędzy Pjunikiem Erywań a jedyną drużyną w ormiańskiej ekstraklasie, która wówczas grała poza stolicą: Shirakiem Giumri. Wstęp na mecz bezproblemowy – nie było żadnych biletów, a jako że byliśmy na miejscu na godzinę przed czasem, to nie było nawet jeszcze żadnej kontroli policji. Jedynie przy budce z napojami jeden z nich zaczepił nas z pytaniem, czy przyjechaliśmy na piłkę.

Piłka nożna jest podobno najpopularniejszym sportem w Armenii. Nie przekłada się to na stan lokalnych rozgrywek – w sezonie 16/17, w którym tam byliśmy, ekstraklasa liczyła sobie… 6 drużyn. Była też druga liga, w której na koniec sezonu zostało 7 zespołów – 6 drużyn rezerw i drużyna Erebuni, która… zajęła ostatnie miejsce i była jedyną uprawnioną do awansu. Zastanawiałem się, jak rozwiąże to federacja. Ostatecznie ustalono, że nikt nie spada, nikt nie awansuje, a w nowym sezonie w drugiej lidze gra już dziesięć zespołów, w tym drużyna FC Artsakh – nieoficjalna reprezentacja Górskiego Karabachu, nieuznawanego państwa na granicy Armenii i Azerbejdżanu, która jednak nie może grać u siebie, by federacja nie została zawieszona przez FIFA i UEFA, więc gra w Erywaniu.

Na meczu pojawiło się około 2 tysięcy osób. Na trybunie naprzeciwko ustawiły się nieco bardziej zorganizowane grupy fanów – z Giumri przyjechało kilkadziesiąt osób w pomarańczowych barwach i z bębnem. Kibiców Pjuniku było więcej i byli ubrani we w miarę jednolite, białe stroje. Gdy tylko rozpoczęli doping, od razu było wiadomo, że to muszą być przyprowadzeni specjalnie na mecz uczniowie jakiejś pobliskiej podstawówki. Fani obu drużyn odzywali się co jakiś czas, najczęściej bardzo prostymi okrzykami w rodzaju „Pjunik!” czy „Shirak!”, a gdy kibice Pjunika chcieli skrytykować Shirak, używali uniwersalnego „Buuu, Shirak!”.

Dość szybko zaczęły padać bramki i strzelali je goście – zupełnie, jak na trwającym właśnie meczu Armenia – Polska, gdzie po trzeciej bramce kibice zaczynają wychodzić ze stadionu. Tu bramka na 1:0 dla Shiraka.

Niewiele później było już 2:0.

Do końca pierwszej połowy wpadła też trzecia bramka – także dla Shiraka. Mniej więcej w okolicach drugiej bramki gdzieś na mojej trybunie dosyć głośno komentować wydarzenia zaczął jeden z oglądających. Nie minęło dziesięć minut, gdy został dosyć stanowczo poproszony przez jednego z bardzo licznych policjantów o to, by opuścił stadion. Kibic grzecznie zwinął manatki i sobie poszedł.

My byliśmy akurat po bezsennej nocy i w ciągu poprzedniej doby przemierzyliśmy parę ładnych tysięcy kilometrów, a następnego dnia szykowała się kolejna podróż, więc stwierdziliśmy, że mecz jest już rozstrzygnięty i można spokojnie wrócić do hostelu. Okazało się, że nic nie straciliśmy – w drugiej połowie nie padła już żadna bramka, a Shirak wygrał Puchar Armenii.