Soundrive Festival 2019

Po północy zakończył się tegoroczny Soundrive Festival. Gdy rok temu trafiłem na jeden dzień festiwalu, postanowiłem, że w tym roku biorę dwudniowy karnet – i zdecydowanie było warto. Na Soundrive przyjeżdżają artyści, którzy choć często są już znani w swoim środowisku, nie są jeszcze zwykle gwiazdami w sensie mainstreamowym. Koncerty odbywają się na głównej scenie klubu B90, a także na trzech scenach w pobliżu – szczególnie ciekawa jest tu scena Cargo, która została zorganizowana na terenie warsztatu cały czas działającej firmy i składa się głównie z leżaków. Dla odpoczywających na leżakach grają głównie artyści związani z nieco bardziej niszową muzyką elektroniczną.

Oczywiście, nie dało się być na wszystkich występach. Kto spodobał mi się najbardziej? Lista ułożona według kolejności występowania.

Kero Kero Bonito – potężna dawka energii ze sceny z j-rockowym pazurem. Widać było, że zespół bawi się świetnie i nawiązuje świetny kontakt z publicznością.

Earthgang – może to to, że nie spodziewałem się ze sceny podczas rapowego występu okrzyku „fuck sexism” („fuck Donald Trump” już bardziej), ale od samego początku czułem, że panowie zbudowali dobrą atmosferę. Częściowo nie uniknęli tego samego problemu, o którym później, ale przez całą godzinę bawiłem się świetnie.

Conner Youngblood – na tym koncercie nie miało mnie być, ale dotarłem na Elektryków nieco przed 20 i miałem jeszcze chwilę do występu, na który chciałem pierwotnie dotrzeć, więc zajrzałem na główną scenę. Ostatecznie nie oderwałem się do samego końca występu Connera. Spokojnie, ale nie nudno, gitarowo, z dużą porcją wrażliwości. W krótkich pogawędkach między utworami widać też było, że wykonawca jest po prostu bardzo miłym człowiekiem. Takie wrażenie też można było odnieść, obserwując jego rozmowy z festiwalowiczami podczas kolejnych występów.

Let’s Eat Grandma – dobrze wykonany występ, dużo dziewczyńskości. Tym razem nie było specjalnie dużo interakcji z publicznością, ale widać było, że zespół na scenie bawi się dobrze. Podejrzewam, że swoje mogło zrobić ograniczenie długości występu do mniej więcej godziny.

Zwłaszcza w przypadku występów rapowych można było zauważyć, że duża część wokali idzie z playbacku, a raperzy pełnią bardziej rolę swoich hypemanów. Wychodziło to różnie – taki Adi Nowak wydawał się radzić z tym sobie bardzo dobrze i naturalnie, również podczas występu Earthgang nie było to mocno zauważalne (oni też używali tego w najmniejszym stopniu), ale w przypadku Tommy’ego Casha na Facebooku wywołało to dość sporą dyskusję. Swoją drogą właśnie występ Tommy’ego wzbudził u mnie mocno mieszane uczucia – dużo cringe’u, którego w sumie można było się po nim spodziewać, mało wokalu, ale z kolei pod sceną największa impreza, na której tym razem na Soundrive byłem. Ze względu na to, że więcej tam było wizualek i DJ-a, niż samego Casha, ktoś na Facebooku nazwał ten występ imprezą z PowerPointem.

Występy na scenie Cargo charakteryzowały się największą wymianą słuchaczy – wykonawcy tacy jak di.Aria (która weszła na scenę pomalowana na niebiesko, jak postaci z Avatara) czy Grzegorz Bojanek to jednak zupełnie inny gatunek muzyki niż to, co prezentowane było na pozostałych scenach. Choć atmosfera tej sceny jest najciekawsza, to jednak akustycznie mam wrażenie, że lepiej dronów czy mrocznych synthów z jakby operowym wokalem słuchało mi się w Kolonii Artystów. Leżaki to jednak świetny pomysł – można zamknąć oczy i skupić się na dźwiękach.

Jeszcze jedno jest w przypadku Soundrive ciekawe – widać, że sami wykonawcy również chodzą na inne koncerty w ramach festiwalu. To też trochę mówi o tym, jak ciekawy jest dobór artystów, za który spory szacunek do kuratorów festiwalu.

Czy będę na Soundrive za rok? Bardzo możliwe.

100 000

Na ostatnim serwisie, na którym użyłem mojego nicka wykorzystywanego do czasu gimnazjum, właśnie stuknęło mi 100 tysięcy scrobbli. Zajęło to 12 lat, 1 miesiąc i jeden dzień. A piosenka nr 100 tysięcy? „Lev på jorden” autorstwa Den Svenska Björnstammen, których najnowszy album jest w moim postrzeganiu świetny.

No, co tam?

Od powrotu nie miałem specjalnie ochoty na pisanie dłuższych tekstów. W miarę na bieżąco przez cały ten okres pisałem na moich Twitterze i Instagramie, które stały się pewnego rodzaju wykreowaną relacją z wydarzeń i wyjazdów, w których uczestniczę. Zmieniła się jednak nieco forma – przede wszystkim razem z pojawieniem się w moim życiu wielu osób, które nie znają języka polskiego dość naturalnie poszło przejście w dużej mierze na angielski. Czasem jednak swobodniej jest wyrazić myśli po polsku albo mam potrzebę napisać nieco więcej, niż zmieści się na Twitterze, i do takich celów ma służyć mi ten blog.

Więc, co działo się u mnie przez te trzy miesiące?

Zaczęło się od trzydniowej podróży z Oslo do Gdańska. Po drodze dwa miasta zrobiły na mnie szczególnie dobre wrażenie – Göteborg i Berlin. Do obu chcę kiedyś wrócić.

Göteborg zimowym wieczorem

Jednym z ciekawszych elementów przejazdu był fragment trasy z Kopenhagi do Lubeki, gdzie pociąg wjeżdża na prom i na około 40 minut trzeba wyjść na pokład promu, który przepływa z Danii do Niemiec. Pływa tam kilka promów, mi trafił się dość szczególny.

M/V Schleswig Holstein

Z kolei w Berlinie wpadłem na Weinachtsmarkt, gdzie napiłem się pysznego w tych warunkach pogodowych grzanego wina. W ramach mojego rosnącego (na dobrej drodze do zostania pretensjonalnym, zakochanym w sobie trzydziestolatkiem z wielkiego miasta) zainteresowania kawami speciality, zajrzałem też do malutkiej kawiarni Ben Rahim, gdzie pierwszy raz faktycznie wyczułem truskawki, które miały być częścią smaku próbowanej kawy.

Grzane wino na Alexanderplatz w Berlinie

Gdy dojechałem do Gdańska i wjechałem na Brętowo (trzeba było wykorzystać Interraila do samego końca trasy), pierwsze, co zobaczyłem na Morenie, to stadko dzików. Były bardziej przerażone ode mnie i od razu uciekły.

Zacząłem pracować w Dynatrace, więc z perspektywy dojazdu do pracy niewiele zmieniło się w porównaniu z okresem przed wyjazdem. Jak to w firmach IT czasem bywa, załapałem się na sesję zdjęciową. Jej efekty spodobały mi się na tyle, że przy drobnej pomocy remove.bg, GIMPa i obrazka tła na Creative Commons z Flickra zrobiłem sobie dość hermetyczne nowe foto profilowe na społecznościówki.

Całkiem sporo było muzyki – biłem własne rekordy liczby scrobbli na last.fm, zacząłem wspierać na Patronite label Trzech Szóstek, ale też byłem na paru koncertach, głównie we wrzeszczańskiej Kolonii Artystów, gdzie szczególnie zapadł mi w pamięć około piętnastominutowy występ wykonawcy z latarką czołówką na głowie, który dodawał ścieżkę dźwiękową do nagrania operacji wycinania polipa, uderzając przy tym kablem w stół i krzycząc coś do publiczności.

To akurat z innego występu tego wieczoru – muzyka robiona kodem. Inspirujące.

Sam też próbowałem zrobić coś muzycznego – bawiłem się nieco zakupionym Abletonem Live, a także SuperColliderem, którego interfejs widać na powyższym zdjęciu. Nie wyszło mi z tego nic, czym chciałbym się pochwalić, ale parę rzeczy wrzuciłem do wirtualnych państw, gdzie zwykle lądują moje różnego rodzaju kreatywne wprawki. Zazwyczaj łączy je to, że nie spędzam zbyt dużo czasu nad dopracowywaniem tego, co z siebie wyplułem.

Była i aktywność fizyczna. MultiSporta mogłem mieć od stycznia, więc idealnie wpisałem się w kampanię „nowy rok, nowy ja” z miesiącem treningów siłowych trzy razy w tygodniu razem z kolegą. Zdiagnozowanie przepukliny zawiesiło na razie ten plan, ale staram się nie odpuszczać chociaż z bieganiem. No i niecały tydzień temu wziąłem udział w biegu, w którym na mecie rozdawano pączki, osiągając najlepsze tempo na kilometr w historii moich startów na wszelkiego typu biegach.

Nie odpuszczam z groundhoppingiem. Na ten rok mam może nie tyle plan, co motyw przewodni, by odwiedzić wszystkie stadiony, na których w 2019 roku odbędą się mecze Ekstraklasy – każdy z nich podczas meczu tejże. Na ten moment dwa z osiemnastu stadionów już zostały odwiedzone, kolejne dwa są w planach na najbliższe tygodnie. Najtrudniejsze w tym wszystkim będzie wycyrklowanie, by żadna z drużyn nie zdążyła mi spaść z ligi, zanim wpadnę na ich mecz. Zdążyłem jednak w ostatnich tygodniach zobaczyć też mecz za granicą i było to chyba najbardziej emocjonujące piłkarskie przeżycie jak dotąd w moim życiu – derby między Olympiakosem Pireus i AEK Ateny.

Chyba już czwarta bramka dla Olympiakosu. Trybuny były niesamowicie żywiołowe – i to nie tylko sektory ultrasów.

Najwyraźniej nie potrafię zbyt długo usiedzieć w jednym miejscu. Kilka krótszych wycieczek w tych trzech miesiącach zmieściłem, w tym spontaniczną decyzję w Sylwestra, by po pracy wsiąść w pociąg i Nowy Rok przywitać we Wrocławiu.

Ostatnio przydarzył mi się jednak najdłuższy, póki co, wyjazd solo w moim życiu. Łącznie w drodze spędziłem dziesięć dni, odwiedzając Warszawę, aglomerację ateńską, pobliską wyspę Egina, Poznań i Wrocław. Marszruta może wydawać się dość dziwna, ale każdy jej odcinek był związany z konkretnym wydarzeniem lub miejscem, w którym chciałem być czy uczestniczyć. Wyszedł mi z tego ciekawy miks czasu dla siebie i spotkań z ludźmi, których albo trochę czasu już nie widziałem, albo właśnie poznałem w drodze. Zobaczyłem też kilka pięknych zachodów słońca i zastanawiałem się, czemu właściwie tak rzadko robiłem to dotąd?

Zachód słońca na wyspie Egina

To co, idzie wiosna?