Rodzina, ojczyzna i ukochany klub

Sosnowiec robi znacznie lepsze wrażenie, gdy już zapalą się latarnie, niż o zmroku w szary dzień. Gdy szedłem przez Stary Sosnowiec na stadion Zagłębia, na początku odczucia były dość piorunujące. Szare bloki, ciemne tunele pod rondami co większe skrzyżowanie, w bocznej uliczce dwóch starszych panów siedzących na chodniku z piwerkiem i mnóstwo grafitti Zagłębia razem budowały klimat. Jeszcze na parkingu Lidla niedaleko stadionu jakiś chłopak w szaliku Zagłębia dość wprost i bezczelnie się na mnie gapił.

Park zaraz za Lidlem był zresztą miejscem, gdzie kibice dość masowo zaprawiali się na nadchodzący mecz. Tuż przed bramą wejściową rozstawiono małe stoisko ze słonecznikiem, kupowanym i później spożywanym na trybunach w sporych ilościach.

Jeden ze starszych fanów, stojący w kolejce do bramek wejściowych, pieklił się, że musiał zapłacić aż 25 zł za bilet na mecz tak słabującej drużyny. Zaraz obok ochroniarze przy dość szczegółówej kontroli osobistej kazali mi nawet zdjąć czapkę, by zobaczyć, czy niczego pod nią nie przemycam. Nie przeszkodziło to niektórym z kibiców mieć ze sobą małpek czy piersiówek.

Stadion Zagłębia jest jednym z najbardziej oldschoolowych w obecnym sezonie Ekstraklasy. Typowy obiekt ziemny, z trybunami o niewielkim nachyleniu z kilometr od płyty boiska. Na odkrytej części prawie wszyscy oglądali mecz na stojąco.

Moją uwagę już przed pierwszym gwizdkiem zwrócił jeden ze starszych kibiców, który mocno zachrypniętym głosem przemawiał w kierunku na oko siedmioletniej dziewczynki, która w ręce trzymała otrzymaną wlepkę z herbem Zagłębia i krzyżem celtyckim. Tłumaczył, że przed chwilą przykleił inną wlepkę na swoje krzesełko, bo jest fanatykiem Zagłębia i Legii Warszawa, i że jak już będzie duża, to żeby pamiętała, że w życiu trzy wartości są najważniejsze – rodzina, ojczyzna i ukochany klub. Zapamiętaj, rodzina, ojczyzna i ukochany klub.

Ten sam fan przez cały mecz bardzo żywiołowo i dosadnie reagował na wszystkie zagrania swojego klubu i przeciwników, bardzo chętnie i w różnych, głównie wulgarnych, słowach wyrzucając sz siebie epitety w kierunku sędziów i piłkarzy. Zwykle były to różnorakie porównania do protstytutek. W pewnym momencie jego kolega się schylił, więc oczywiście, nie zastanawiając się ani chwili, złapał go za biodra i zaczął symulować stosunek płciowy, zaraz obok kilkuletniego dziecka, które najprawdopodobniej było synem kolegi.

Pozostali kibice może nie byli aż tak malowniczy, ale wszystkie z najczęściej słyszanych wokół słów były niecenzuralne. Nasłuchałem się też nieco o układzie w PZPN, mającym na celu spuszczenie Zagłębia z Ekstraklasy (dziwnym trafem dyskusje na ten temat skończyły się po tym, jak sędzia unieważnił drugą bramkę dla Lechii po konsultacji z VAR). Całkiem sporo usłyszałem też o niejakiej kurwie kieleckiej , gdzie z kontekstu wydawało się, że może chodzić o trenera Zagłębia, ale w sumie nie pasuje mi to do faktów. Według internetu, chodziło o Koronę Kielce.

Po samym wyniku (0:1 dla Lechii Gdańsk, która gościła w Sosnowcu) można stwierdzić, że był to nudny mecz. Nic z tych rzeczy – aż 4 razy piłka trafiała w poprzeczkę, a obie drużyny miały znacznie lepszy atak, niż obronę. Zagłębiu jednak brakowało a to szczęścia, a to umiejętności wykończenia dobrej okazji w rzęsistym deszczu.

Gdy wracałem z meczu, w pobliskim Lidlu dziwnym trafem akurat doszło do awarii zasilania. Jak zawsze, skomentował jeden z przechodzących w pobliżu kibiców. Za tramwajami i autobusami, które odjeżdżały z najbliższego przystanku, ruszały radiowozy na sygnale. Niektórzy z wracających z meczu zaopatrywali się po drodze w okolicznych sklepach z alkoholem, gdzie szyld często informował o tym, że sklep jest całodobowy, lecz na drzwiach znajdowała się karteczka czynne w godzinach 6:00 – 23:50. W sierpniu w mieście wprowadzono nocny zakaz sprzedaży alkoholu, więc dla całodobowych sklepów zniknął powód, by utrzymywać załogę w nocy.

Sosnowiec w kilku miejscach zrobił na mnie wrażenie, jakbym cofnął się w czasie do mniej więcej 2005 roku. Nieco zbyt krzykliwe witryny sklepowe, policja sprawdzająca dokumenty jakichś typków w bramach, na oko mniej sklepów i knajp wielkich sieci, a w barze mlecznym na Patelni o 10 rano kibice w szalikach, dyskutujący wczorajszy mecz nad piwem. Na dworcu znalazł się nawet sklepik z przeterminowanymi czasopismami za pół ceny na dokładnie takiej samej zasadzie, jak kupowane przeze mnie numery Angory na tczewskim Manhattanie w okresie gimnazjalno-licealnym. Nic dziwnego więc, że mi się podobało – lata dwutysięczne to dla mnie mniej więcej ten sam klimat, co dla Olgi Drendy czas, który opisuje jej Duchologia.

Ekstraklasa 2019 tour – 3/18.

No, co tam?

Od powrotu nie miałem specjalnie ochoty na pisanie dłuższych tekstów. W miarę na bieżąco przez cały ten okres pisałem na moich Twitterze i Instagramie, które stały się pewnego rodzaju wykreowaną relacją z wydarzeń i wyjazdów, w których uczestniczę. Zmieniła się jednak nieco forma – przede wszystkim razem z pojawieniem się w moim życiu wielu osób, które nie znają języka polskiego dość naturalnie poszło przejście w dużej mierze na angielski. Czasem jednak swobodniej jest wyrazić myśli po polsku albo mam potrzebę napisać nieco więcej, niż zmieści się na Twitterze, i do takich celów ma służyć mi ten blog.

Więc, co działo się u mnie przez te trzy miesiące?

Zaczęło się od trzydniowej podróży z Oslo do Gdańska. Po drodze dwa miasta zrobiły na mnie szczególnie dobre wrażenie – Göteborg i Berlin. Do obu chcę kiedyś wrócić.

Göteborg zimowym wieczorem

Jednym z ciekawszych elementów przejazdu był fragment trasy z Kopenhagi do Lubeki, gdzie pociąg wjeżdża na prom i na około 40 minut trzeba wyjść na pokład promu, który przepływa z Danii do Niemiec. Pływa tam kilka promów, mi trafił się dość szczególny.

M/V Schleswig Holstein

Z kolei w Berlinie wpadłem na Weinachtsmarkt, gdzie napiłem się pysznego w tych warunkach pogodowych grzanego wina. W ramach mojego rosnącego (na dobrej drodze do zostania pretensjonalnym, zakochanym w sobie trzydziestolatkiem z wielkiego miasta) zainteresowania kawami speciality, zajrzałem też do malutkiej kawiarni Ben Rahim, gdzie pierwszy raz faktycznie wyczułem truskawki, które miały być częścią smaku próbowanej kawy.

Grzane wino na Alexanderplatz w Berlinie

Gdy dojechałem do Gdańska i wjechałem na Brętowo (trzeba było wykorzystać Interraila do samego końca trasy), pierwsze, co zobaczyłem na Morenie, to stadko dzików. Były bardziej przerażone ode mnie i od razu uciekły.

Zacząłem pracować w Dynatrace, więc z perspektywy dojazdu do pracy niewiele zmieniło się w porównaniu z okresem przed wyjazdem. Jak to w firmach IT czasem bywa, załapałem się na sesję zdjęciową. Jej efekty spodobały mi się na tyle, że przy drobnej pomocy remove.bg, GIMPa i obrazka tła na Creative Commons z Flickra zrobiłem sobie dość hermetyczne nowe foto profilowe na społecznościówki.

Całkiem sporo było muzyki – biłem własne rekordy liczby scrobbli na last.fm, zacząłem wspierać na Patronite label Trzech Szóstek, ale też byłem na paru koncertach, głównie we wrzeszczańskiej Kolonii Artystów, gdzie szczególnie zapadł mi w pamięć około piętnastominutowy występ wykonawcy z latarką czołówką na głowie, który dodawał ścieżkę dźwiękową do nagrania operacji wycinania polipa, uderzając przy tym kablem w stół i krzycząc coś do publiczności.

To akurat z innego występu tego wieczoru – muzyka robiona kodem. Inspirujące.

Sam też próbowałem zrobić coś muzycznego – bawiłem się nieco zakupionym Abletonem Live, a także SuperColliderem, którego interfejs widać na powyższym zdjęciu. Nie wyszło mi z tego nic, czym chciałbym się pochwalić, ale parę rzeczy wrzuciłem do wirtualnych państw, gdzie zwykle lądują moje różnego rodzaju kreatywne wprawki. Zazwyczaj łączy je to, że nie spędzam zbyt dużo czasu nad dopracowywaniem tego, co z siebie wyplułem.

Była i aktywność fizyczna. MultiSporta mogłem mieć od stycznia, więc idealnie wpisałem się w kampanię „nowy rok, nowy ja” z miesiącem treningów siłowych trzy razy w tygodniu razem z kolegą. Zdiagnozowanie przepukliny zawiesiło na razie ten plan, ale staram się nie odpuszczać chociaż z bieganiem. No i niecały tydzień temu wziąłem udział w biegu, w którym na mecie rozdawano pączki, osiągając najlepsze tempo na kilometr w historii moich startów na wszelkiego typu biegach.

Nie odpuszczam z groundhoppingiem. Na ten rok mam może nie tyle plan, co motyw przewodni, by odwiedzić wszystkie stadiony, na których w 2019 roku odbędą się mecze Ekstraklasy – każdy z nich podczas meczu tejże. Na ten moment dwa z osiemnastu stadionów już zostały odwiedzone, kolejne dwa są w planach na najbliższe tygodnie. Najtrudniejsze w tym wszystkim będzie wycyrklowanie, by żadna z drużyn nie zdążyła mi spaść z ligi, zanim wpadnę na ich mecz. Zdążyłem jednak w ostatnich tygodniach zobaczyć też mecz za granicą i było to chyba najbardziej emocjonujące piłkarskie przeżycie jak dotąd w moim życiu – derby między Olympiakosem Pireus i AEK Ateny.

Chyba już czwarta bramka dla Olympiakosu. Trybuny były niesamowicie żywiołowe – i to nie tylko sektory ultrasów.

Najwyraźniej nie potrafię zbyt długo usiedzieć w jednym miejscu. Kilka krótszych wycieczek w tych trzech miesiącach zmieściłem, w tym spontaniczną decyzję w Sylwestra, by po pracy wsiąść w pociąg i Nowy Rok przywitać we Wrocławiu.

Ostatnio przydarzył mi się jednak najdłuższy, póki co, wyjazd solo w moim życiu. Łącznie w drodze spędziłem dziesięć dni, odwiedzając Warszawę, aglomerację ateńską, pobliską wyspę Egina, Poznań i Wrocław. Marszruta może wydawać się dość dziwna, ale każdy jej odcinek był związany z konkretnym wydarzeniem lub miejscem, w którym chciałem być czy uczestniczyć. Wyszedł mi z tego ciekawy miks czasu dla siebie i spotkań z ludźmi, których albo trochę czasu już nie widziałem, albo właśnie poznałem w drodze. Zobaczyłem też kilka pięknych zachodów słońca i zastanawiałem się, czemu właściwie tak rzadko robiłem to dotąd?

Zachód słońca na wyspie Egina

To co, idzie wiosna?

Jeg drar tilbake

Niektórzy z Was wiedzą już od dłuższego czasu, dla innych może to być zaskoczeniem, ale teraz już oficjalnie – ten odcinek mojej przygody z Norwegią właśnie się kończy. W momencie, gdy ten post zostanie opublikowany, zdałem już mieszkanie, w którym mieszkaliśmy i niedługo wsiadam do pociągu w kierunku Göteborga. To dopiero pierwszy etap trzydniowej podróży, w której mam zamiar dojechać do Polski samymi pociągami, korzystając z biletu Interrail. Jeden z tych pociągów wjeżdża w pewnym momencie na prom, więc i promem popłynę 😉

Plan na tę podróż jest dość prosty – jadę mniej więcej w kierunku Gdańska. Z Interrailem mogę wsiadać do zdecydowanej większości pociągów, jedynie w niektórych potrzebuję rezerwacji miejsca, która może być dodatkowo płatna. Mam zamiar po drodze spędzać trochę czasu w miastach, w których wcześniej nie byłem. W momencie, gdy stwierdzę, że na dziś wystarczy, odpalę booking.com i zorganizuję sobie jakiś pokój hotelowy w pobliżu dworca. Jedynym ograniczeniem jest czas – w czwartek wczesnym popołudniem muszę być w Gdańsku.

Na podsumowania prawie dziewięciu miesięcy pobytu w Oslo jeszcze przyjdzie czas. Niewątpliwie to był interesujący okres w moim życiu, w którym poznałem wielu ciekawych ludzi z całego świata. Pracowałem z ludźmi ponad dwudziestu różnych narodowości, więc teraz mam kogo pytać o polecenia odnośnie prawie dowolnego miejsca na Ziemi. Myślę, że sam też mocno się zmieniłem.

To jest nieco inna wyprawa, niż moje dotychczasowe. Chcę mieć te trzy dni w dużej mierze dla siebie, więc nie będzie tu podróży na żywo (choć relacja może później się pojawić), planuję również być mniej aktywny, niż zwykle w takich sytuacjach na Instastory czy Twitterze. Sama przeprowadzka oznacza też zmiany – wracam do tego samego miasta, z którego przyjechałem, ale poza tym jest cała gama rzeczy, które nie będą takimi samymi, jak niecały rok temu. Zapowiada się, że dużo się będzie działo.