Z lotniska w Kutaisi do Tbilisi autobusem jedzie się cztery godziny. Pierwotnie planowałem w drodze spać, ale nie było na to absolutnie żadnych szans. Okazało się, że w Gruzji jeździ się nieco inaczej, niż jestem do tego przyzwyczajony. Wyprzedzanie na trzeciego na zakręcie nad przepaścią w nocy w deszczu? Proszę bardzo. W pewnym momencie, widząc, że nie udało nam się wyprzedzić ciężarówki i musieliśmy szybko schować się za nią, bo z naprzeciwka nadjeżdżała kolejna, na głos wyrwało mi się zjebałeś, Spock. Zwróciło to uwagę grupki nastolatków, która siedziała przed nami i razem z kierowcą śpiewała gruzińskie szlagiery.
- First time in Georgia? Don’t worry, the driver made a cross sign before the way, so we’ll be safe.
- Okay… – nie byłem najbardziej przekonany.
Do Tbilisi jakoś jednak udało się dojechać. Autobus miał kończyć bieg przy Placu Republiki, w samym centrum miasta. Z bliżej nieokreślonego powodu przed wjazdem do centrum zatrzymała nas policja, informując najwyraźniej kierowcę, że dalej wjechać się nie da. Dalej trzeba było iść piechotą. Ciemne, wąskie uliczki, na których chodnik był opcjonalny doprowadziły nas w końcu do naszego celu – całodobowego oddziału sieciówki z gruzińskim jedzeniem, Samikitno. Była 2:30 w nocy.