Mecz w loży VIP

Pierwszy raz przydarzyło mi się być na meczu piłkarskim w loży VIP. Jak się okazuje, dużo norweskich firm organizuje pule biletów na mecze reprezentacji narodowej dla swoich pracowników. Firma, w której pracuję, okazała się posiadać bilety na miejsca w loży na wczorajszym meczu pomiędzy Norwegią i Australią i udało mi się na nie załapać. Nie było nawet specjalnie trudno – prognoza na piątkowy mecz przewidywała około 1 stopnia i śnieg.

Mecz odbywał się na stadionie Ullevaal, który jest odpowiednikiem polskiego Stadionu Narodowego. Jest jednak znacznie mniejszy – na trybunach mieści 25 572 osób. Funkcja sportowa nie jest jedyną dla tego przybytku – jest to też hotel, centrum konferencyjne i centrum handlowe ze sklepami, siłownią, restauracjami. Aktualnie na stadionie mecze rozgrywa tylko reprezentacja Norwegii – do niedawna grała tam też stołeczna Vålerenga, ale niedawno zakończyła się budowa ich własnej areny. Na stadion można dojechać metrem – linie 4 i 5 stają na przystanku Ullevål stadion, z którego do bramy wejściowej jest dosłownie parę minut piechotą. Pomimo, że były godziny szczytu, w wagonie dało się znaleźć wolne miejsca siedzące.

Do miejsc dla VIP przechodziliśmy przez budynek hotelu, który znajduje się na tyłach stadionu. Na miejscu czekały na nas miejsca w jednej z salek, które poza meczami robią za centrum konferencyjne. Były stoliki, szwedzki szef kuchni przygotowujący przepyszne przekąski, piwo i wino dostępne za darmo. W pewnym momencie do salki, w której siedziało może z 30 osób, wszedł ktoś, kto wyglądał na dosyć wysokiego oficjela w towarzystwie paru innych, krótko opowiedział o kontekście meczu po norwesku, po czym po angielsku zaczął rozmawiać z jednym z działaczy z Australii. Sądząc po zdjęciach, przemawiający był szefem norweskiej federacji piłkarskiej. Gdy mecz się zaczynał, wszyscy wyszli na swoje miejsca na trybunach, po drodze otrzymując szalik reprezentacji Norwegii – mój pierwszy piłkarski.

VIP-lounge-Ullevål 😎#viplounge #ullevålstadion

Post udostępniony przez Jørn Indseth (@joind)

Na trybunach w loży czekały na nas skórzane fotele w stylu kinowych i koc, którym można się było przykryć. W tej pogodzie było to bardzo przydatne. Jak podano w drugiej połowie, na meczu było 5871 osób. Moim zdaniem znacznie mniej i podejrzewam, że policzono po prostu wszystkie sprzedane bilety, niezależnie od tego, czy z puli danej firmy ktokolwiek skorzystał.

Mecz zaczął się niezbyt porywająco. Może to pogoda, ale po pierwszej połowie wszystko wskazywało na to, że poziom będzie mniej więcej trzecioligowy. Po przerwie obie drużyny jednak znacznie poprawiły swoją grę. Szczególnie reprezentacja Norwegii zyskała jakby nowe siły i po przerwie strzeliła trzy bramki. Jeden z zawodników zaliczył nawet hat-tricka.

Nie był to najbardziej klimatyczny mecz, na jakim byłem, jeśli chodzi o atmosferę na stadionie. Zadziwiająco przyjemna była jednak organizacja meczu od strony zaplecza dla VIP. Choć byliśmy w najniższym poziomie lóż VIP (tak, są różne poziomy usług ;)), to ciężko było na cokolwiek narzekać.

Przy okazji przeniosłem na tego bloga stronę z listą meczy, na których byłem z mojego poprzedniego bloga. Znajdziecie ją pod hasłem Groundhopping.

Mam norweski PESEL

Disclaimer: Jestem programistą, nie prawnikiem. Post opisuje aplikowanie o kartę podatkową i numer identyfikacyjny w Norwegii, tak jak jest to widziane z perspektywy laika. Nie odpowiadam za wszelkie nieścisłości czy przypadki brzegowe, w których opisana poniżej procedura nie działa. Jak typowy programista powiem – u mnie działa.

Jedną z ważniejszych rzeczy w Norwegii (podobnie jak w Szwecji) jest pojawienie się w ewidencji ludności. Bez numeru, który przypomina nasz nr PESEL, wielu rzeczy nie da się zrobić. Przykładowo, otworzyć konta w banku, założyć konta bibliotecznego, bardzo często problematyczne jest też zdobycie abonamentu na telefon komórkowy. Da się bez tych rzeczy żyć, ale zwłaszcza na dłuższą metę jest to problematyczne.

Bardziej kłopotliwa jest kwestia korzystania z pomocy medycznej. Dopóki ma się EKUZ, problemu nie ma, ale jako wyjeżdżający z Polski jako niezarejestrowany bezrobotny, zorganizowanie EKUZ było już trochę bardziej skompllikowane. Na Facebooku dostaję ostatnio reklamy po polsku, że w Oslo istnieją polskojęzyczni lekarze, do których można prywatnie pójść za 595 koron (około 250 zł). Trochę dużo w porównaniu z osobami, które mają dostęp do normalnej opieki medycznej, a na dodatek za publiczną opiekę medyczną i leki na receptę płaci się rocznie tylko do kwoty 2258 koron.

Gdy chce się w Norwegii zostać ponad 3 miesiące, należy zarejestrować się w UDI. Jeśli pobyt ma potrwać 6 miesięcy, po zaaplikowaniu dostanie się też tak zwany Fødselsnummer, nazywany często po prostu „personal identity number”. Podobnie jak polski PESEL, F-nummer składa się z 11 cyfr, wśród których również znajduje się data urodzenia. Sprawa jest dość prosta – wystarczy tylko mieć umowę o pracę, która jest na odpowiednio długi czas (umowa na czas nieokreślony też jest w porządku, są też inne opcje dla studentów, samozatrudnionych, osób posiadających odpowiednie środki czy członków rodzin obywateli Unii) i adres w Norwegii, pod którym mozna odebrać list (kolejna ważna rzecz w Norwegii – trzeba było na skrzynce pocztowej przyczepić karteczkę z imieniem i nazwiskiem). Wypełnia się formularz, w którym należy wprowadzić swoje dane i np. dane pracodawcy, a następnie umówić się na wizytę w jednym z dopuszczalnych urzędów. W przypadku Oslo jest to centrum obsługi obcokrajowców pomiędzy dworcem głównym a stacją metra Grønland:

W sumie brzmi na prostą sprawę i wypełnienie formularza zajęło mi kilkanaście minut. Problem pojawia się jednak nieco dalej, przy wyborze terminu wizyty w urzędzie. W momencie, gdy aplikowałem na początku marca, na samym początku dostałem termin na… połowę czerwca. Poradzono mi jednak, bym co jakiś czas zerkał na portal UDI, bo terminy się zwalniają. Faktycznie, 2 dni później przepisałem się na połowę kwietnia. Nieco lepiej, ale doliczając spodziewaną obsuwę, nadal oznacza to, że przez 1,5 miesiąca nie miałbym prostego dostępu do służby zdrowia, a pensja przychodziłaby na polskie konto, co oznacza też korzystanie z bankowych kursów walut przy płaceniu kartą.

Jest jednak pewne rozwiązanie tej kwestii. Istnieje tymczasowa wersja numeru, nazywana D-nummer. Teoretycznie powinna ona być wykorzystywana tylko w sytuacji, gdy chce się w Norwegii zostać poniżej 6 miesięcy, ale D-nummer jest też wystawiany przez urząd podatkowy osobom, które zaaplikują o kartę podatkową, aby oszacowano im właściwy poziom opodatkowania, a nie mają jeszcze D-nummeru ani F-nummeru. Numer jest ważny przez 5 lat, po których należy go reaktywować, jeśli nadal jest potrzebny.

Karta podatkowa to dość ważna rzecz przy pracowaniu w Norwegii. Bez karty podatkowej domyślnie zakłada się opodatkowanie na poziomie 50% (i z tego co rozumiem, różnicę otrzymuje się dopiero przy zwrocie podatku). O kartę aplikuje się w odpowiednich oddziałach Skatteetaten – urzędu podatkowego (w momencie, gdy piszę te słowa, strona Skatteetaten z jakiegoś powodu nie działa). Biuro podatkowe dla Oslo mieści się… dokładnie w tym samym budynku i nawet w tym samym pomieszczeniu, co UDI. Podobnie, jak w UDI, jest tu możliwość umówienia się na konkretny termin, z tym, że dostępne są terminy na przykład na za dwa dni. Na miejscu dostępne są formularze zaaplikowania o kartę podatkową – zarówno po norwesku, po angielsku, jak i chyba po polsku. Należy przyjść z umową o pracę lub zaświadczeniem od pracodawcy, że ma zamiar daną osobę zatrudnić, a także dowodem osobistym / paszportem.

Na miejscu w automacie z numerkami należało wpisać numer wizyty, który wcześniej otrzymaliśmy SMS-em. Po zaledwie paru minutach od wzięcia numerku zaczęła nas obsługiwać urzędniczka, która oczywiście mówiła w perfekcyjnym angielskim. Pomimo paru wątpliwości czy problemów technicznych, które się przydarzyły, w ciągu 15-20 minut przy bardzo spokojnym i przyjaznym podejściu urzędników złożyliśmy odpowiednie wnioski i powiadomiono nas, że odpowiednie dokumenty przyjdą do nas pocztą. Po kilku dniach otrzymałem dwa listy z logo Skatteetaten i pewną dosyć, ekhm, specyficzną literówką w nazwisku w adresie jednego z nich (polecam sprawdzenie, co pierwsze trzy litery wpisanego na liście nazwiska mogą znaczyć po norwesku). Na szczęście z treści listu wynikało, że w systemach najprawdopodobniej moje nazwisko jest poprawne.

To teraz mogę zacząć załatwiać formalności bankowe.

Pierwszy tydzień w Norwegii – obserwacje

Jesteśmy już tydzień w Norwegii. Choć dużo przed wyjazdem czytałem o krajach skandynawskich i już zdarzyło mi się wcześniej być w Szwecji i Danii, są rzeczy, których zupełnie bym się nie spodziewał albo po prostu były dla mnie ciekawą obserwacją.

Pół miasta to lodowisko

Ewidentnie stosuje się tu trochę inne podejście do kwestii odśnieżania dróg i chodników. Jako „trochę inne” rozumiem, że gdy człowiek zapada się po kolana w śniegu, to śnieg zostanie odgarnięty, ale dopóki może iść, to nikt nic z tym nie robi. W niektórych miejscach co najwyżej posypuje chodnik małymi czarnymi kamyczkami, które w niewielkich ilościach przyczepności dają tyle co nic. Sytuacja nie zmienia się zbytnio, gdy po odwilży znowu wraca mróz. Może poza tym, że wtedy już nie idzie się po śniegu, a po lodzie.

Samochody z kolei na moim osiedlu muszą przebijać się przez niemal dziesięciocentymetrowe lodowe koleiny.

W aptekach i drogeriach można kupić gumowe nakładki na buty, które mają zwiększać przyczepność na lodzie. Duża część lokalnych mieszkańców i bez nich śmiga jak kozice po lodzie.

Komunikacja miejska jest świetna

Jasne, bilet jednorazowy kosztuje 35 koron, a miesięczny 736 koron. W tej cenie ma się jednak dostęp do bardzo dobrze funkcjonującego systemu składającego się z 5 linii metra, tramwajów i wielu linii autobusowych. A jeśli z powodu opóźnień komunikacji miejskiej ma się co najmniej 20 minut spóźnienia, można wziąć taksówkę i dostać potem zwrot kosztów.

W każdym mieszkaniu jest gaśnica

Poza gaśnicą, jest też czujnik dymu. Według książeczki „New in Norway”, którą mogliśmy wziąć sobie za darmo w biurze obsługi obcokrajowców (140 stron informacji!) jest to wymagane.

Narty wszędzie

Przy obecnej pogodzie bardzo rzadko zdarza się, bym nie jechał metrem z co najmniej jedną osobą, która niosłaby ze sobą narty. Zwłaszcza widać to było dziś – w metrze grupy narciarzy jadące za miasto.

Starcie z pralnią

Przeprowadzając się do Norwegii, spodziewałem się, że w którymś momencie mój read-only szwedzki może okazać się zbyt mały by coś zrozumieć. Po tygodniu nadszedł ten dzień. Wbijamy do pralni po zarezerwowaniu sobie dzień wcześniej terminu (bo jest tu wspólna pralnia dla mieszkańców w piwnicy) i wiedziałem, że pranie kosztuje 5 koron. Wrzuciliśmy pranie, wsypaliśmy proszek, na razie wszystko spoko. Czas przejść się do bezpiecznika z wrzutnią monet. Patrzę, moneta 5 koron nie pasuje. No dobra, ale jedynka wchodzi ładnie. Wrzucam więc dzielnie, jedną po drugiej, pięć jednokoronówek, ale nic się nie uruchamia.

Okazało się, że tam się wcale nie wrzuca monet, tylko żetony. Żetony można kupić u stróża, dostępnego pn-pt 7-15. Kurtyna. A tak wygląda system rezerwacji pralni:

Łosoś dobry na wszystko

Nieco inaczej wygląda tu też struktura cen rzeczy. Niektóre, jak zwłaszcza alkohol, słodycze czy słodkie napoje są wielokrotnie droższe, niż w Polsce. Są też jednak rzeczy, które są w bardzo porównywalnych cenach albo nawet tańsze. Weźmy takiego łososia. 49 koron za 400 gramów w REMA 1000 to mniej więcej 1,5 raza mniej, niż za pierś z kurczaka podobnej wagi. Wieprzowina czy wołowina są jeszcze droższe. Przez ostatni tydzień zjadłem więc znacznie więcej łososia, niż przez cały poprzedni rok.

Sporty zimowe to serious business

Poglądam czasem program norweskiej telewizji publicznej, która ma sensowny player w internecie. Przykładowy program na dziś: pierwszy program od rana do 19 puszcza tylko sporty zimowe, drugi program to samo od rana do 17:40. Trzeci program z kolei startuje dopiero o 19:30. W poprzednie dni było podobnie. Ciekawe, co puszczają w lecie.

Zasłony? Rolety?

Najwyraźniej podejście do zasłon czy rolet dominuje tu bardzo jak w Holandii – w zdecydowanej większości mieszkań po prostu ich nie ma.