Po północy zakończył się tegoroczny Soundrive Festival. Gdy rok temu trafiłem na jeden dzień festiwalu, postanowiłem, że w tym roku biorę dwudniowy karnet – i zdecydowanie było warto. Na Soundrive przyjeżdżają artyści, którzy choć często są już znani w swoim środowisku, nie są jeszcze zwykle gwiazdami w sensie mainstreamowym. Koncerty odbywają się na głównej scenie klubu B90, a także na trzech scenach w pobliżu – szczególnie ciekawa jest tu scena Cargo, która została zorganizowana na terenie warsztatu cały czas działającej firmy i składa się głównie z leżaków. Dla odpoczywających na leżakach grają głównie artyści związani z nieco bardziej niszową muzyką elektroniczną.
Oczywiście, nie dało się być na wszystkich występach. Kto spodobał mi się najbardziej? Lista ułożona według kolejności występowania.
Kero Kero Bonito – potężna dawka energii ze sceny z j-rockowym pazurem. Widać było, że zespół bawi się świetnie i nawiązuje świetny kontakt z publicznością.
Earthgang – może to to, że nie spodziewałem się ze sceny podczas rapowego występu okrzyku „fuck sexism” („fuck Donald Trump” już bardziej), ale od samego początku czułem, że panowie zbudowali dobrą atmosferę. Częściowo nie uniknęli tego samego problemu, o którym później, ale przez całą godzinę bawiłem się świetnie.
Conner Youngblood – na tym koncercie nie miało mnie być, ale dotarłem na Elektryków nieco przed 20 i miałem jeszcze chwilę do występu, na który chciałem pierwotnie dotrzeć, więc zajrzałem na główną scenę. Ostatecznie nie oderwałem się do samego końca występu Connera. Spokojnie, ale nie nudno, gitarowo, z dużą porcją wrażliwości. W krótkich pogawędkach między utworami widać też było, że wykonawca jest po prostu bardzo miłym człowiekiem. Takie wrażenie też można było odnieść, obserwując jego rozmowy z festiwalowiczami podczas kolejnych występów.
Let’s Eat Grandma – dobrze wykonany występ, dużo dziewczyńskości. Tym razem nie było specjalnie dużo interakcji z publicznością, ale widać było, że zespół na scenie bawi się dobrze. Podejrzewam, że swoje mogło zrobić ograniczenie długości występu do mniej więcej godziny.
Zwłaszcza w przypadku występów rapowych można było zauważyć, że duża część wokali idzie z playbacku, a raperzy pełnią bardziej rolę swoich hypemanów. Wychodziło to różnie – taki Adi Nowak wydawał się radzić z tym sobie bardzo dobrze i naturalnie, również podczas występu Earthgang nie było to mocno zauważalne (oni też używali tego w najmniejszym stopniu), ale w przypadku Tommy’ego Casha na Facebooku wywołało to dość sporą dyskusję. Swoją drogą właśnie występ Tommy’ego wzbudził u mnie mocno mieszane uczucia – dużo cringe’u, którego w sumie można było się po nim spodziewać, mało wokalu, ale z kolei pod sceną największa impreza, na której tym razem na Soundrive byłem. Ze względu na to, że więcej tam było wizualek i DJ-a, niż samego Casha, ktoś na Facebooku nazwał ten występ imprezą z PowerPointem.
Występy na scenie Cargo charakteryzowały się największą wymianą słuchaczy – wykonawcy tacy jak di.Aria (która weszła na scenę pomalowana na niebiesko, jak postaci z Avatara) czy Grzegorz Bojanek to jednak zupełnie inny gatunek muzyki niż to, co prezentowane było na pozostałych scenach. Choć atmosfera tej sceny jest najciekawsza, to jednak akustycznie mam wrażenie, że lepiej dronów czy mrocznych synthów z jakby operowym wokalem słuchało mi się w Kolonii Artystów. Leżaki to jednak świetny pomysł – można zamknąć oczy i skupić się na dźwiękach.
Jeszcze jedno jest w przypadku Soundrive ciekawe – widać, że sami wykonawcy również chodzą na inne koncerty w ramach festiwalu. To też trochę mówi o tym, jak ciekawy jest dobór artystów, za który spory szacunek do kuratorów festiwalu.
Czy będę na Soundrive za rok? Bardzo możliwe.