W 70 minut z Przymorza na Morenę

Miałem dziś delikatnie bardziej skomplikowaną drogę do domu. Jak to się stało, że trasa z Alchemii na Morenę zajęła mi 70 minut? Sprawdźmy po kolei.

Minuta 1 – wychodzę z kolegą z pracy. Ruszamy w kierunku stacji Przymorze SKM. Trwa budowa kolejnego budynku Alchemii, więc najpierw trzeba przejść wzdłuż Grunwaldzkiej, potem pod zadaszeniem do peronu kolejki.

Minuta 7 – docieramy na peron. Mój pociąg ma być za 4 minuty – nie jest źle.

Minuta 15 – przyjeżdża pociąg kolegi w stronę Wejherowa. Mój, który miał przyjechać w jedenastej minucie, zniknął z wyświetlaczy. Kolejny ma być za 5 minut.

Minuta 21 – drugi pociąg znika z wyświetlaczy. Na peronie coraz więcej osób i już czuję, co się święci.

Minuta 22 – Z głośników słychać komunikat, że nastąpił defekt w składzie SKM jadącym w kierunku Gdańska na stacji Gdańsk Żabianka i pociąg przyjedzie z opóźnieniem 15 minut. Decyduję się na ewakuację z coraz bardziej zatłoczonego peronu. Do wyboru mam albo przystanek autobusowy Przymorze SKM, albo przystanek autobusowy Biblioteka Główna UG, albo dłuższy spacer na Kołobrzeską lub Bażyńskiego. Wybieram Bibliotekę.

Minuta 24 – Przechodzę obok mojego biurowca. Wróciliśmy do punktu zero. Obserwuję, jak ucieka mi 199, na które i tak nie miałbym szansy zdążyć.

Minuta 34 – Wsiadam w 139 w kierunku Wrzeszcza. Podróż uprzyjemnia mi płacz dziecka i wlepka na kabinie kierowcy z orłem z polskiego godła i napisem „LECHIA ZNACZY POLSKA”.

Minuta 37 – jestem koło przystanku Wojska Polskiego. Z Galerii Bałtyckiej mam do wyboru 227 albo 127, które odjeżdżają z różnych przystanków. Sprawdzam więc na stronie ZTM, jak wyglądają najbliższe odjazdy z nich. 227:

Może lepiej nie? Sprawdzam więc 127.

Już lepiej.

Minuta 44 – wysiadam na przystanku Galeria Bałtycka.

Minuta 48 – jestem na przystanku linii 127 zaraz koło przedwojennej stacji benzynowej. Akurat miałem taką fanaberię, by przez wszystkie przejścia dla pieszych przejść na zielonym świetle, więc poczekałem łącznie na trzech. 127 ma być podobno za minutę.

Minuta 49 – no i faktycznie jest. Co więcej, bezproblemowo znajduje się też miejsce siedzące. Podróż na Morenę mija spokojnie i bez większych przygód.

Minuta 64 – wysiadam na przystanku Budapesztańska. Jest już całkiem ciemno, ale w sumie i tak podróż poszła dość szybko jak na komplikacje. Dowiaduję się, że gdybym na Bałtyckiej wybrał tramwaj, to wpadłbym z kolei w awarię tramwajów na Siedlcach.

Minuta 70 – jestem w domu!

Zazwyczaj droga do pracy zajmuje mi jakieś 35 do 45 minut. Rekordowo nawet zrobiłem tę trasę w 28 minut. Dosyć zabawne jest jednak, gdy czasem coś się posypie i średnia prędkość na odcinku praca-dom wychodzi zbliżona, jak gdybym szedł te niecałe 6 km pieszo.

Przy tym nie chcę tu specjalnie marudzić – opcje rezerwowe były. W 49 minucie z przystanku Strzyża PKM odjeżdżał pociąg, którym najprawdopodobniej na Brętowie byłbym w 55 minucie, a w domu w 63. Google Maps z kolei sugerowało, że sensownie byłoby z Biblioteki Głównej pojechać 199 na Kołobrzeską i tam wsiąść w 227. Możliwości jest dużo i nie zawsze da się wybrać najlepszą. Szkoda tylko, że Mevo jeszcze nie ruszyło…

No, co tam?

Od powrotu nie miałem specjalnie ochoty na pisanie dłuższych tekstów. W miarę na bieżąco przez cały ten okres pisałem na moich Twitterze i Instagramie, które stały się pewnego rodzaju wykreowaną relacją z wydarzeń i wyjazdów, w których uczestniczę. Zmieniła się jednak nieco forma – przede wszystkim razem z pojawieniem się w moim życiu wielu osób, które nie znają języka polskiego dość naturalnie poszło przejście w dużej mierze na angielski. Czasem jednak swobodniej jest wyrazić myśli po polsku albo mam potrzebę napisać nieco więcej, niż zmieści się na Twitterze, i do takich celów ma służyć mi ten blog.

Więc, co działo się u mnie przez te trzy miesiące?

Zaczęło się od trzydniowej podróży z Oslo do Gdańska. Po drodze dwa miasta zrobiły na mnie szczególnie dobre wrażenie – Göteborg i Berlin. Do obu chcę kiedyś wrócić.

Göteborg zimowym wieczorem

Jednym z ciekawszych elementów przejazdu był fragment trasy z Kopenhagi do Lubeki, gdzie pociąg wjeżdża na prom i na około 40 minut trzeba wyjść na pokład promu, który przepływa z Danii do Niemiec. Pływa tam kilka promów, mi trafił się dość szczególny.

M/V Schleswig Holstein

Z kolei w Berlinie wpadłem na Weinachtsmarkt, gdzie napiłem się pysznego w tych warunkach pogodowych grzanego wina. W ramach mojego rosnącego (na dobrej drodze do zostania pretensjonalnym, zakochanym w sobie trzydziestolatkiem z wielkiego miasta) zainteresowania kawami speciality, zajrzałem też do malutkiej kawiarni Ben Rahim, gdzie pierwszy raz faktycznie wyczułem truskawki, które miały być częścią smaku próbowanej kawy.

Grzane wino na Alexanderplatz w Berlinie

Gdy dojechałem do Gdańska i wjechałem na Brętowo (trzeba było wykorzystać Interraila do samego końca trasy), pierwsze, co zobaczyłem na Morenie, to stadko dzików. Były bardziej przerażone ode mnie i od razu uciekły.

Zacząłem pracować w Dynatrace, więc z perspektywy dojazdu do pracy niewiele zmieniło się w porównaniu z okresem przed wyjazdem. Jak to w firmach IT czasem bywa, załapałem się na sesję zdjęciową. Jej efekty spodobały mi się na tyle, że przy drobnej pomocy remove.bg, GIMPa i obrazka tła na Creative Commons z Flickra zrobiłem sobie dość hermetyczne nowe foto profilowe na społecznościówki.

Całkiem sporo było muzyki – biłem własne rekordy liczby scrobbli na last.fm, zacząłem wspierać na Patronite label Trzech Szóstek, ale też byłem na paru koncertach, głównie we wrzeszczańskiej Kolonii Artystów, gdzie szczególnie zapadł mi w pamięć około piętnastominutowy występ wykonawcy z latarką czołówką na głowie, który dodawał ścieżkę dźwiękową do nagrania operacji wycinania polipa, uderzając przy tym kablem w stół i krzycząc coś do publiczności.

To akurat z innego występu tego wieczoru – muzyka robiona kodem. Inspirujące.

Sam też próbowałem zrobić coś muzycznego – bawiłem się nieco zakupionym Abletonem Live, a także SuperColliderem, którego interfejs widać na powyższym zdjęciu. Nie wyszło mi z tego nic, czym chciałbym się pochwalić, ale parę rzeczy wrzuciłem do wirtualnych państw, gdzie zwykle lądują moje różnego rodzaju kreatywne wprawki. Zazwyczaj łączy je to, że nie spędzam zbyt dużo czasu nad dopracowywaniem tego, co z siebie wyplułem.

Była i aktywność fizyczna. MultiSporta mogłem mieć od stycznia, więc idealnie wpisałem się w kampanię „nowy rok, nowy ja” z miesiącem treningów siłowych trzy razy w tygodniu razem z kolegą. Zdiagnozowanie przepukliny zawiesiło na razie ten plan, ale staram się nie odpuszczać chociaż z bieganiem. No i niecały tydzień temu wziąłem udział w biegu, w którym na mecie rozdawano pączki, osiągając najlepsze tempo na kilometr w historii moich startów na wszelkiego typu biegach.

Nie odpuszczam z groundhoppingiem. Na ten rok mam może nie tyle plan, co motyw przewodni, by odwiedzić wszystkie stadiony, na których w 2019 roku odbędą się mecze Ekstraklasy – każdy z nich podczas meczu tejże. Na ten moment dwa z osiemnastu stadionów już zostały odwiedzone, kolejne dwa są w planach na najbliższe tygodnie. Najtrudniejsze w tym wszystkim będzie wycyrklowanie, by żadna z drużyn nie zdążyła mi spaść z ligi, zanim wpadnę na ich mecz. Zdążyłem jednak w ostatnich tygodniach zobaczyć też mecz za granicą i było to chyba najbardziej emocjonujące piłkarskie przeżycie jak dotąd w moim życiu – derby między Olympiakosem Pireus i AEK Ateny.

Chyba już czwarta bramka dla Olympiakosu. Trybuny były niesamowicie żywiołowe – i to nie tylko sektory ultrasów.

Najwyraźniej nie potrafię zbyt długo usiedzieć w jednym miejscu. Kilka krótszych wycieczek w tych trzech miesiącach zmieściłem, w tym spontaniczną decyzję w Sylwestra, by po pracy wsiąść w pociąg i Nowy Rok przywitać we Wrocławiu.

Ostatnio przydarzył mi się jednak najdłuższy, póki co, wyjazd solo w moim życiu. Łącznie w drodze spędziłem dziesięć dni, odwiedzając Warszawę, aglomerację ateńską, pobliską wyspę Egina, Poznań i Wrocław. Marszruta może wydawać się dość dziwna, ale każdy jej odcinek był związany z konkretnym wydarzeniem lub miejscem, w którym chciałem być czy uczestniczyć. Wyszedł mi z tego ciekawy miks czasu dla siebie i spotkań z ludźmi, których albo trochę czasu już nie widziałem, albo właśnie poznałem w drodze. Zobaczyłem też kilka pięknych zachodów słońca i zastanawiałem się, czemu właściwie tak rzadko robiłem to dotąd?

Zachód słońca na wyspie Egina

To co, idzie wiosna?

Paweł Adamowicz

W Gdańsku dziś w rozmowach istniał tylko jeden temat.

Wszystko zaczęło się wczoraj wieczorem, gdy dostałem pierwsze wiadomości o tym, że na finale WOśP dźgnięty nożem został prezydent miasta Paweł Adamowicz. Szybko okazało się, że wszystkie lokalne portale leżą. Tweety, pojawiające się informacje na ogólnopolskich portalach zaczynały dawać obraz wydarzenia. Półgodzinna reanimacja, przewiezienie prosto do UCK, mimo że niemal zaraz obok Targu Węglowego jest szpital wojewódzki, nie jeden, jak pierwotnie donoszono, ale trzy ciosy nożem, nagrania z komórek widzów i opis sprawcy na Wykopie – z wiedzą o tym wszystkim szedłem spać.

Rano nie było lepszych wiadomości. Przetoczenie 21 litrów krwi w ramach operacji, zmęczone „walczymy” na konferencji prasowej, informacja o tym, że wysłano do Londynu rządowy samolot, aby rodzina prezydenta mogła szybciej znaleźć się w Gdańsku. Właściwie cały dzień z otwartą gdzieś w tle kartą z tweetdeckiem, kolejną z włączonym Radiem Gdańsk, które już od wczoraj znacząco przygasiło nastrój muzyki.

Czterystutysięczne miasto nie jest na tyle duże, by w otoczeniu nie było kogoś, kto zna kogoś, kto wie trochę więcej, niż podają media. Sporo dało się też wyczuć z tonu głosu prezentera Radia Gdańsk. Równolegle z różnych źródeł docierały informacje o tym, że właściwie lekarze czekają tylko na to, aż rodzina powróci do Gdańska, ale w końcu nawet i to się nie udało. Portale i niektórzy politycy byli już gotowi – w ciągu paru minut wszędzie pojawiły się informacje o tym, że Paweł Adamowicz nie żyje.

Gdy zrobiłem sobie przerwę w pracy, na horyzoncie z kuchni zobaczyłem samolot, podchodzący do lądowania. Flightradar podpowiedział mi, kto był na pokładzie.

W zaistniałej sytuacji oczywiste stało się dla mnie, że chcę być na spotkaniu na Długim Targu o osiemnastej. Zapowiedziane dzień wcześniej jako wiec przeciw nienawiści i przemocy, naturalnie stało się spotkaniem w celu upamiętnienia Pawła Adamowicza. Choć wydarzenie organizował lider pomorskiego KOD, było to miejsce, gdzie zbędnej polityki nie było i wszystko odbywało się no logo.

SKM w kierunku Gdańska była całkiem zatłoczona, jak na porę, i z każdej strony w kierunku Długiej szły tłumy. Z perspektywy ulicy nie sposób było oszacować skali, ale najlepiej pokazuje ją Aerovideo.

Na początku cisza ze strony zgromadzonych i dzwonki Ratusza Głównego Miasta, grające piękne melodie. Potem nagranie wczorajszego przemówienia Pawła Adamowicza na finale WOśP. Parę wspomnień, między innymi ze strony wiceprezydent Gdańska, następnie modlitwy przedstawicieli kilku różnych wyznań, w tym rabina i imama. A na sam koniec, którego już nie widziałem, The Sound of Silence a capella. Ludzie ze świecami i zniczami, które zostawili pod ratuszem, Neptunem, pewnie też na Targu Węglowym.