Z lotniska w Kutaisi do Tbilisi autobusem jedzie się cztery godziny. Pierwotnie planowałem w drodze spać, ale nie było na to absolutnie żadnych szans. Okazało się, że w Gruzji jeździ się nieco inaczej, niż jestem do tego przyzwyczajony. Wyprzedzanie na trzeciego na zakręcie nad przepaścią w nocy w deszczu? Proszę bardzo. W pewnym momencie, widząc, że nie udało nam się wyprzedzić ciężarówki i musieliśmy szybko schować się za nią, bo z naprzeciwka nadjeżdżała kolejna, na głos wyrwało mi się zjebałeś, Spock. Zwróciło to uwagę grupki nastolatków, która siedziała przed nami i razem z kierowcą śpiewała gruzińskie szlagiery.
- First time in Georgia? Don’t worry, the driver made a cross sign before the way, so we’ll be safe.
- Okay… – nie byłem najbardziej przekonany.
Do Tbilisi jakoś jednak udało się dojechać. Autobus miał kończyć bieg przy Placu Republiki, w samym centrum miasta. Z bliżej nieokreślonego powodu przed wjazdem do centrum zatrzymała nas policja, informując najwyraźniej kierowcę, że dalej wjechać się nie da. Dalej trzeba było iść piechotą. Ciemne, wąskie uliczki, na których chodnik był opcjonalny doprowadziły nas w końcu do naszego celu – całodobowego oddziału sieciówki z gruzińskim jedzeniem, Samikitno. Była 2:30 w nocy.
Obsługujący nas kelnerzy nie wydawali się być zbyt zainteresowani podaniem nam jedzenia. W końcu jednak udało się ich przekonać do przyjęcia zamówienia na dwie porcje chaczapuri. Jak na porę, w barze był dość spory ruch. Ochroniarze siedzieli blisko kontuaru, witani przez ludzi w skórzanych kurtkach. Przy stolikach mocno międzynarodowe towarzystwo jadło, piło, wypoczywało. Za oknem widać było most nad rzeką Kurą i mnóstwo taksówek.
Po piętnastu minutach dotarła pierwsza porcja chaczapuri i nic nie wskazywało na to, że dotrze kolejna. Zdążyłem zjeść moją porcję, a Krzysiek nie dostał jeszcze swojej. Zacząłem się zastanawiać, czy zrozumiano moje zamówienie. Mieszanym rosyjsko-angielskim poprosiłem kelnera o drugą porcję. Z reakcji na moje starania nie dowiedziałem się, czy mnie zrozumiał, czy nie, ale po kolejnych piętnastu minutach drugie chaczapuri w końcu dotarło.
Mniej więcej o 3:30 z łaską przyniesiono rachunek, w końcu mogliśmy ruszyć w kierunku centralnego dworca autobusowego. W Tbilisi jest on położony co najmniej kreatywnie. Jeśli znasz Gdańsk, wyobraź sobie, że główny dworzec znajduje się na Łostowicach. Jeśli nie, pomyśl o jakimś zakuprzu na końcu miasta, trzy kilometry od centrum. Choć w Tbilisi są dwie linie metra, nikt nie przejmował się takimi szczegółami jak pociągnięcie metra w pobliżu dworca albo zlokalizowanie go gdzieś w sensownym miejscu. Po co? Po drodze na dworzec wpadłem w solidną kałużę i zmoczyłem sobie oba buty. Wyprawa idealna. Możliwe, że wpływała na to pogoda i nastrój, ale przedmieścia Tbilisi wydawały mi się znacznie brzydsze niż analogiczne osiedla Kiszyniowa. W pewnym momencie minęliśmy Hotel Cron Palace.
Zza rogu w końcu wyłonił się dworzec autobusowy. Budynek przypominał mi nieco gdański dworzec PKS, ale otoczony jeszcze większą szyldozą i z hotelem zajmującym całe piętro. Już gdy przechodziliśmy przez ulicę w kierunku budynku, zaczepił nas taksówkarz. Po rosyjsku zagaił:
- Witajcie, gdzie chcecie jechać?
- Erywań.
- Ja was zawiozę! Szybko, komfortowo, w trzy godziny będziecie.
- Za ile?
- 100 dolarów.
- Nie, dziękujemy.
Poszliśmy dalej. Przed budynkiem dworca zobaczyliśmy szyld po rosyjsku, informujący o tym, że busik do Erywania kosztuje 30 lari (około 50 złotych). Zaraz za szyldem zaczepił nas kolejny człowiek.
- Dzień dobry, gdzie chcecie jechać?
- Erywań, ale my marszrutką.
- Ja mam dla was ofertę, komfortowa, ormiańska maszyna jedzie do Erywania niedługo! Ormiańska maszyna, nie tam żadne gruzińskie.
- Ile lari?
- O, lari… 90 lari.
- Za nas dwóch czy za osobę?
- Za osobę.
Wskazałem tylko na informację o busikach.
- Ale pierwszy bus jest o 9:50! Będziecie długo czekać! – powiedział mężczyzna.
- Poczekamy – odpowiedziałem. Spodziewałem się, że może nie mówić całej prawdy, jeśli chodzi o rozkład, tym bardziej, że w internecie znalazłem informacje, że od 7 rano co mniej więcej godzinę marszrutki odjeżdżają do Erywania.
Dworzec okazał się obrazem nędzy i rozpaczy. Jeden czynny sklep spożywczy, w którym ekspedientka spała na ladzie, brak jakiegokolwiek rozkładu i kilkanaście różnych biur sprzedaży biletów na autokary turystyczne głównie do Turcji i Iranu. Poza tym kilku podejrzanych osobników, siedzących na jedynej ławce na poziomie -1, a na poziomie 0 na schodach dwójka obcokrajowców pochylona nad laptopem. W tym wszystkim my, ja w przemoczonych butach, obaj zmęczeni i rozdrażnieni. Zegar pokazywał dziesięć po czwartej.
Po paru minutach znowu zajrzał do nas pan z ofertą 90 lari. Widząc, że mój rosyjski jest umiarkowany, zaczął pokazywać cenę na wyświetlaczu Nokii i przy tym mówić.
- 60 lari za osobę. Pojedziecie rano, szybko i będziecie jeszcze mieli cały dzień w Erywaniu.
- Nie, dziękujemy.
- Dlaczego?
- Dziękujemy. Poczekamy na marszrutkę.
Odszedł, wykonał telefon i za dwie minuty znowu przy nas kucnął.
- 45 lari za osobę. – pokazał na wyświetlaczu.
- Nie, my chcemy marszrutką.
- Marszrutka jest za 30, tak? A jak zaoferuję 30, to pojedziecie? 15 minut i maszyna będzie tu na dworcu, marszrutne taxi, pojedziecie i będziecie szybko w Erywaniu. Ormiańska maszyna! – pokazał 30 na wyświetlaczu.
- Dobrze, za 30 możemy pojechać.
- Super, to ja dzwonię po kierowcę i zawołam was, jak będzie.
Minęło może z 15 minut, zaczynało już powoli świtać. Człowiek, który najwyraźniej był lokalnym organizatorem transportu zaprowadził nas do samochodu. Okazało się, że ormiańska maszyna to czarny mercedes na ormiańskich blachach. Na przednich siedzeniach dwaj czarnowłosi faceci o stylówce kojarzącej się z pomniejszą gangsterką. Jeden z nich skubał pestki słonecznika.
- Wasza ormiańska maszyna, proszę! Możecie włożyć bagaże do bagażnika, teraz dajecie mi 30 lari, a na miejscu dajecie kierowcy drugie 30 lari.
- Może lepiej nie wkładajmy plecaków do bagażnika… – zasugerowałem Krzyśkowi. Z tyłu głowy miałem właściwie jeden wielki sygnał alarmowy. – Dzień dobry, jeszcze żeby się upewnić, 30 lari na miejscu za nas dwóch, tak? – zapytałem kierowcy.
- No najchętniej to bym zawiózł za 150, ale jak ma być 30, będzie 30. – odpowiedział.
W ciszy ruszyliśmy pustymi ulicami w kierunku wyjazdu z Tbilisi. Kierowca nie odzywał się za dużo, ale rozmowę przejął jego pasażer. Zaczął po rosyjsku, typowe pytania w rodzaju skąd jesteście, gdzie jedziecie. W pewnym momencie stwierdził, że mówię słabo po rosyjsku, więc przeszedł na angielski. Wtedy z kolei nie rozumiał mnie po angielsku, więc po jakimś czasie wróciliśmy do rosyjskiego. Co jakiś czas tłumaczył kierowcy niektóre z moich słów na ormiański.
Na wszelki wypadek co jakiś czas zerkałem na Google Maps w telefonie, by zorientować się, czy jedziemy właściwą trasą. Wydawało się, że kierujemy się w stronę granicy i faktycznie do granicy dojechaliśmy. Przejedziemy przez przejście i pewnie nas zostawią, chodziło mi po głowie. Na przejściu granicznym wysiedliśmy z samochodu.
- Pieszo szybciej przechodzi się granicę. – powiedział pasażer.
Faktycznie, poszło bardzo szybko. Jedynie ormiański pogranicznik zadał kilka pytań. Cel wizyty? Ile dni planujecie być w Armenii? Czy kiedyś byliście w Azerbejdżanie? Zapewne twierdząca odpowiedź na ostatnie pytanie skomplikowałaby nieco kontrolę graniczną. Można spokojnie powiedzieć, że Armenia i Azerbejdżan są od wielu lat w stanie nerwowego zawieszenia broni. Obie strony donoszą regularnie o tym, że ta druga oddała na przykład 230 strzałów w stronę pierwszej. Liczba strzałów zawsze jest konkretna. Zazwyczaj strzały padają na froncie w Górskim Karabachu – nieuznawanym państwie, w którym mieszkają Ormianie, a którego teren według prawa międzynarodowego należy do Azerbejdżanu. O nim więcej kiedy indziej.
Za posterunkiem już czekał na nas czarny Mercedes. Gdy tylko ruszyliśmy, panowie odpalili nagłośnienie w samochodzie. Ty przyjaciel, ja przyjaciel, my kryminalny krąg, rozpoznałem słowa znanej mi z tekstów Szczerka piosenki. Częścią utworu są też odgłosy strzału i upadającej łuski. Poza tym, panowie puszczali właściwie wszystko. Pop po rosyjsku, ormiańsku, rapową łupankę, piosenki sławiące wspaniałe miasto Erywań. Wszystko oczywiście na cały regulator.
Armenia to górski kraj, więc nie zdziwiło mnie, że wjechaliśmy w góry. Kierowca wybrał trasę blisko azerskiej granicy, prowadzącą przez zamglone serpentyny i szare wioski, w których wzdłuż drogi wiodły rurki z gazem. Widoki przepiękne, ale zbyt wielu zdjęć nie odważyłem się zrobić. Nie dziwił śnieg na zboczach górskich, mimo że była końcówka maja. Droga się dłużyła.
Zarówno pasażer, jak i Krzysiek większość drogi przespali. Pasażer między drzemkami zdążył nam wspomnieć, że ostatnie 6 nocy nie spał, więc jest wykończony. Choć wyglądał na znacznie starszego, okazało się, że ma 21 lat.
Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o ormiańskie morze – jezioro Sewan. W tej mgle wydawało się faktycznie, jakby był to brzeg morza. Przy postoju stały budki z rybami na sprzedaż.
Zbliżając się do Erywania, na horyzoncie widzieliśmy kominy czegoś, co wyglądało jak elektrownia atomowa. Droga zaczęła się nieco poprawiać – miała już po 2 pasy w obie strony i dało się jechać więcej niż 70 na godzinę bez ryzyka utraty zawieszenia. Na wszelki wypadek wolałem nie zerkać za dużo na wskaźnik prędkości.
Sam Erywań okazał się bardzo zakorkowanym miastem. Na drogach, które w Polsce mieściłyby około 3 pasy ruchu w każdą stronę, spokojnie znajdowało się miejsce na 5-6 pasów i właściwie niekończące trąbienie. Nadal lał deszcz, było szaro i ponuro.
- Tu nie zawsze jest tak brzydko – zagaił pasażer.
- Gdzie was zawieźć? – zapytał kierowca.
- Gdzieś w centrum, może gdzieś, gdzie blisko jest jakaś stacja metra? Albo gdziekolwiek w centrum. – odpowiedziałem. Po krótkiej dyskusji wydawało się, że kierowca z pasażerem ustalili, gdzie może być jakaś stacja metra.
Ponad pół godziny później, po tym, jak miałem wrażenie, że niemożliwie kluczymy wokół centrum miasta, które już dawno wydawało się blisko, zacząłem znowu zerkać na mapę. Zobaczyłem, że jesteśmy dosyć blisko dworca kolejowego, który, niespodzianka niespodzianka, znajduje się na drugim końcu miasta od punktu, w którym do Erywania wjeżdżaliśmy. Zapytałem więc, czy mogą nas przyjaciele podwieźć gdzieś w okolice dworca. Okej, usłyszałem, po czym zjechaliśmy w jakieś małe, poboczne uliczki bez asfaltu, które z pewnością do dworca nie prowadziły. Zastanawiałem się, co stanie się dalej, cały czas na wszelki wypadek trzymając plecak.
Oczywiście, okazało się, że najpierw odwozimy pasażera, który mieszkał jakiś kilometr od dworca. Gdy już wysiadł, żegnając się z kierowcą i z nami, pojechaliśmy niemal prostą drogą na dworzec. Stanęliśmy przed samym dworcem, jakieś 4,5 godziny po wyruszeniu z Tbilisi.
- Jeśli będziecie potrzebować transportu, tu jest moja wizytówka.
Na wizytówce widniało wielkie logo Mercedesa i napis „BORIS. Komfortowo, szybko, 24/7”. Pożegnaliśmy się, wręczyliśmy Borisowi 40 lari (takie akurat mieliśmy banknoty i stwierdziliśmy wcześniej, że jeśli faktycznie nas dowiezie to 40 będzie okej) i ruszyliśmy w stronę stacji, by stamtąd zacząć zwiedzanie Erywania.