Mój pierwszy mecz Ekstraklasy

Przez 14 lat mieszkałem w klatce schodowej, na której drzwiach wejściowych wisiało mnóstwo wlepek. Wszystkie z nich wychwalały Arkę Gdynia albo gromiły jej rywali. W Tczewie w niektórych dzielnicach na słupach ogłoszeniowych widnieją plakaty z informacjami o wyjazdach na Arkę, w innych na Lechię. Obecnie mieszkam w bloku, na którego wejściu w dni meczowe Lechii wywieszana jest biało-zielona flaga. Terminarz tego sezonu sprawił jednak, że pierwszym meczem polskiej Ekstraklasy, jaki w życiu zobaczyłem, a także pierwszym meczem sezonu 2017/18, byl mecz Arki.

Bilet na trybunę Tory kosztował mnie 30 zł (gdybym kupował go w przedsprzedaży, zapłaciłbym 25). Na 1,5 godziny przed meczem na tej trybunie dostępne były tylko miejsca w skrajnych sektorach – albo zaraz koło sektoru gości, albo na rogu boiska, blisko sektorów ultrasów. Fani Śląska z wzajemnością nie przepadają za fanami Arki, więc stwierdziłem, że druga opcja będzie bezpieczniejsza. Nie było to nadmiernie potrzebne, bo fanów Śląska nie było.

Po kupieniu biletu poszedłem do pobliskiej Riviery coś zjeść. Po drodze mijałem kongres Świadków Jehowy – już drugi, na który trafiłem w ciągu ostatniego miesiąca. Pod halą widowiskową, gdzie się odbywał, idealnie ubrany chłopak najwyraźniej imponował dwóm dziewczynom, które z nim rozmawiały. Widać było duży kontrast między siedzącymi przed halą ubranymi odświętnie świadkami, a idącym na mecz żółto-niebieskim tłumem.

Wróciłem w okolice stadionu na pół godziny przed meczem. Zdążyło zrobić się tłoczno. Do kontroli bezpieczeństwa kolejki były solidne, ale całość szła dość żwawo.

Ostatnie sukcesy Arki z pewnością wpływają na frekwencję na stadionie – w drugiej połowie podano, że na trybunach pojawiło się 10 083 widzów. Tradycyjnie, nie było tego aż tak widać w okolicach pierwszego gwizdka. Zadziwiało mnie za to, ile różnych wzorów koszulek związanych z klubem i mody tak zwanej patriotycznej da się zobaczyć na trybunach.

Po lewej stronie widoczny jest sektor ultrasów Arki – tak zwana Górka. Nazwa bierze się od trybuny, która właśnie na górce mieściła się na poprzednim stadionie Arki przy ul. Ejsmonda. Jeżeli idziesz na górkę, to w większości po to, by prowadzić doping. Na gnieździe było dwóch ludzi od intonowania piosenek, zmieniający się bębniarze (a także osoba od naprawiania bębna w przerwie), a całe gniazdo miało niezależne od stadionowego nagłośnienie, które w mojej okolicy kompletnie zagłuszało to stadionowe.

Działania gniazdowych kojarzyły mi się trochę z koncertem, na którym piosenkarz intonuje piosenkę, którą zna cały tłum, by potem skierować mikrofon w stronę publiczności – tylko tutaj było tak przez bite 90 minut meczu. Niektóre teksty też przypominały koncerty, choć tu były okraszone odpowiednią ilością przekleństw. „Lewa strona, k***, głośniej!

W pierwszej połowie nie było za bardzo na co patrzeć na boisku. Oprawa też była raczej dźwiękowa. W przerwie meczu wręczono nagrody dwóm chłopcom, którzy właśnie kończyli 6 lat, a także odbywał się bliżej nieokreślony konkurs strzałów do bramki. Na boisku pojawiła się też wtedy maskotka klubowa – jeśli dobrze rozumiem, był to śledź, choć nie było łatwo do tego dojść, patrząc na postać.

Druga połowa, to i lepsza oprawa. Pojawiły się flagi, a także sektorówka, która zapewne lepiej wyglądała z frontu.

Odpalono też pirotechnikę, która zaczęła zasłaniać widok na boisko.

Gdy obserwowałem flagi i ognie, w pewnym momencie usłyszałem „JEST!”. Okazało się, że nie zauważyłem pierwszej bramki dla Arki.

Z drugą poszło już lepiej.

Mecz zakończył się wynikiem 2-0, a ja byłem jednym z niewielu wracających z meczu, który wsiadł w pociąg do Gdańska.

Czy polecam? Na pewno warto raz pójść i sprawdzić, o co chodzi. Jeśli nie przeszkadza Wam hałas, a chcielibyście zobaczyć z bliska, ale w bezpiecznej odległości, jak wygląda doping na Arce, miejsce, które dostałem było do tego idealne. Nie było perfekcyjne do oglądania samego meczu, ale umówmy się, że ja tak do końca koneserem piłki to nie jestem.