Wieczne derby

Każdego roku są dwa takie dni, w których do Belgradu zwożona jest większość policji z całej Serbii, a nad miastem lata policyjny śmigłowiec. W centrum miasta na każdym skrzyżowaniu stoi grupka panów z prewencji, a im bliżej punktu zero, tym stężenie opancerzonych ludzi coraz bardziej się wzmaga. To derby Belgradu.

Kupienie biletów na mecz Partizana z Crveną Zvezdą nie jest trudne. Nie potrzeba żadnych kart kibica, przy kupnie dwóch sztuk wymagany był tylko jeden paszport. Wystarczyło pójść do punktu sprzedaży (na 2 dni przed meczem nie było żadnych problemów z dostaniem biletów) i zapłacić – zależnie od trybuny, między 600 a 1200 dinarów (ok. 25 i 50 zł). Otrzymuje się bardzo twarzową kartę wstępu i można jechać na stadion.

Tym razem mecz odbywał się na boisku Partizana, którego trybuny pomieszczą 30 tysięcy widzów. Według Soccerway, był wypełniony w dwóch trzecich, jednak z trybun wyglądało na to, że jest niemal komplet. Przed wejściem solidna reprezentacja mundurowych.

Po tym, jak w marcu próbowałem w Mińsku wejść na koncert Zemfiry ze scyzorykiem, tym razem starałem się lepiej pilnować w kwestii zabieranych ze sobą rzeczy. Ograniczyłem się do minimum – portfel, Kindle, czapka, butelka wody. Nie zdziwiło mnie, że wodę musiałem oddać. Dużo bardziej jednak zaskoczyło mnie, że na stadion Partizana nie wolno wchodzić z… monetami. Straciłem na tym kilkanaście złotych w różnych walutach, żeton do metra w Mińsku i dziesięć kopiejek naddniestrzańskich. Można powiedzieć, że to taki dodatkowy koszt biletu 😉

Choć była wydzielona i ogrodzona trybuna dla fanów gości, ludzie w barwach Crvenej Zvezdy siedzieli też w pobliskich sektorach gospodarzy. Zdarzały się rzędy, gdzie zaraz obok siebie siedzieli ubrani na biało-czarno i na czerwono. Pomimo sporych napięć pomiędzy fanami obu drużyn, na stadionie nie działo się nic niepokojącego. Dopiero następnego dnia przeczytałem w internecie, że w dwóch punktach, jednym gdzieś w pobliżu stadionu, a drugim na blokowisku kilka kilometrów dalej, doszło do jakichś starć, w których ucierpiało około dwudziestu policjantów.

Sektory gości na pół godziny przed meczem

Na trybunach przechadzali się sprzedawcy pestek dyni i słonecznika, a także coli. Można też było kupić napoje przed wejściem na trybuny.

Nad stadionem latał helikopter policyjny – co ciekawe, w momencie, gdy był widoczny, na telefonie pokazywało mi się powiadomienie, że transfer danych został wyłączony. Znikało, gdy chował się za trybuną.

Jeśli chodzi o sam mecz, to co działo się na boisku, było ciekawe, ale trybuny… Zresztą, sami zobaczcie.

Pod koniec meczu fanom Zvezdy udało się podpalić kilka krzesełek na swojej trybunie. Ognisko się paliło, pojazd straży pożarnej stał przed trybuną, ale nie odważyli się uruchomić armatki wodnej.

Jakiś czas temu w wywiadzie premier Serbii Aleksandar Vucić zapytany o sympatie klubowe powiedział, że jest fanem Crvenej Zvezdy. Od tego czasu nie jest ulubieńcem kibiców Partizana, którzy po końcowym gwizdku zaintonowali VUCICIU PEDERU, co dość łatwo można przetłumaczyć, jeśli poszuka się polskich słów, które mogą zaczynać się od „ped”. Z innych ciekawych przyśpiewek, kto nie skacze, ten jest Sziptar (określenie na Albańczyków) i kto nie skacze, ten jest Vucić.

Logistyka powrotów z meczu została nieźle opracowana. Policja kierowała ruch w stronę trolejbusów, które odjeżdżały dosłownie co chwilę w kierunku centrum miasta. Potem tylko 20 minut w zatłoczonym trajtku razem z grupką dosyć muskularnych chłopców około dwudziestki, którzy stwierdzili, że robienie sobie nawzajem masażu karku to najlepsze zajęcie do robienia zaraz po meczu, i już było się w centrum miasta.

Dzień później w Belgradzie znowu pełna mobilizacja policji. Jak się okazało, tym razem z okazji Parady Równości.